środa, 8 lutego 2012

14.5 Banalość, sztampa i nielogiczność zła, czyli więcej sztuki, a mniej treści


Szanowny Internecie, Drodzy Czytelnicy!
W dzisiejszej analizie dzieją się rzeczy niezwykłe. Mianowicie boCHaterka NIE pokonuje swojego ojczulka jedną ręką jak Mary Sue przystało, tylko miota się nad nim i monologuje wewnętrznie, jakby chciała załapać się do teatru "Globe". Do tego wszystkiego jesteśmy uraczeni flashback, Ithil i ja cytujemy klasykę, a ponadto wszystko kończy się w sposób, którego rozwiązania nie domyśli się chyba tylko zdechła wydra. W dodatku niezbyt inteligentna.
Miłego czytania!
Zanalizowali: Ithil i Johnny Zeitgeist
 
ROZDZIAŁ 5: Bezwzględność

Ależ ja cie nie nienawidzę. Jesteś dla mnie po prostu nikim, Eireen. [Skoro jest nikim to czemu jej nienawidzisz?]
Nie rozumiałam ludzi i chyba nigdy ich tak naprawdę nie zrozumiem [A pokaż mi kogoś, kto rozumie nasz dziwny gatunek...]. Byli dla mnie jednocześnie kimś bliskim i dalekim. Potrzebowałam ich obecności, a uciekałam przed dotykiem, słowami. Może po prostu się bałam? [Może po prostu masz jakieś zapóźnienie rozwojowe? Albo zwyczajnie nie lubisz, jak ktoś narusza twoją strefę osobistą?]
Nie potrafiłam już zliczyć ile to mam blizn po tych, którym zaufałam [Gdyby ludzie, których obdarzam zaufaniem cięgiem mnie bili to też bym szybko przestała ufać komukolwiek i ogólnie znielubiłabym ludzi- nie ma w tym nic tajemniczego]. Powoli odsuwałam się od innych, tworząc wokół siebie niewidzialną barierę. Bezwiednie skoczyłam do studni, z której już nikt mnie nie wyciągnie ["Topi się, kto bierze żonę! Niech się stopi, niech się spali, byle ładnie grajcy grali!"] [Ty... Cytujesz Wyspiańskiego? Oo] [Grechutę, ale rozumiem reakcję...]. Bo nie mam nikogo, kto mógłby mnie wyciągnąć; wszyscy się ode mnie odwrócili, a to tylko i wyłącznie moja wina [biorąc pod uwagę, jak potraktowałaś swoją jedyną przyjaciółkę w rozdziale drugim? TAK!]. Teraz moje słowa stały się prawdą, a czyny wreszcie o sobie przypomniały, przez co będę musiała się liczyć z konsekwencjami [Rany, co za egzaltowany bełkot...]. Nie poradzę sobie, wiem to. Zostałam nauczona braku pokory, nie umiem okazać skruchy [zawsze uważałem, że pokora jest wadą, ale trzeba mieć świadomość własnych ograniczeń. Na przykład logicznych. Albo językowych].
Rozwydrzona gówniara, która myśli, że ma ze mną szanse.
Może wreszcie czas dorosnąć? [Może trzeba się było zastanowić ZANIM przystałaś do Voldemorta, bez powodu zraniłaś swoją przyjaciółkę w naprawdę obrzydliwy sposób i podjęłaś próbę morderstwa?] Nauczyć się, co to jest uczucie. Ale jak? Jakim sposobem mam umieć coś, czego nigdy nie zobaczyłam w pełni? [*pokolenia ludzi- od tego, który wynalazł ogień i pięściak po tego, który wymyślił Boga- spojrzały na boCHaterkę ponuro*] Nikt nigdy nic mi nie uświadomił. [Wait, czyli, że ciągle nosisz tą samą pieluchę co cie w nią zawinęli przy porodzie i drzesz ryja jak chcesz kaszkę?!] Niczego. Była jedynie babcia... jednak nie potrafiłam sobie przypomnieć najważniejszych rzeczy, które chciała mi przekazać. [Czyli, że jednak ktoś ci uświadamiał, tylko, że byłaś zbyt tępa żeby załapać]
Wszystkie wspomnienia powinny kiedyś wyblaknąć. Mi zostały tylko te, które od zawsze chciałam wyrzucić z pamięci [wiesz, wiem, że to raczej nieetyczne i w ogóle... Ale myślałaś o zaklęciach zmieniających pamięć? Wiemy, że takowe istnieją. Jeśli tak bardzo nie lubisz swoich wspomnień, pozbądź się ich. JA wiem, że to zły pomysł, ale TY jesteś smarkulą, która pyskuje Voldemortowi i której wydaje się, że Dumbledore jest niegroźny – a to nie są dowody mądrości...].
Chciałabym… sama nie wiem, czego [Jak my wszystkie, słonko xD]. Wreszcie dowiedzieć się prawdy. Nie, nie o innych tylko o sobie. Powinnam chyba zacząć od tego, kim ja jestem… Jestem osobą. Osobą… i tylko nią. [Głębokie!] [Bełkotliwe!]
Jak kwiat, który dawno zwiędł [kwiatY zwiĘdły. Kwiat zwiĄdł. Ech, a ja cię chwaliłem, że błędów masz mało, aŁtorko!]. Z braku jakichkolwiek emocji, poza czystą nienawiścią i gniewem, stałam się marnym odzwierciedleniem człowieka. To dziwne, że dopiero teraz sobie to uświadomiłam. Byłam głupia, tchórzliwa, bałam się świata, ludzi, nawet siebie, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Może czas pokonać strach? Na pewno. Nie chcę jednak stracić tego, czego się dotychczas nauczyłam – bycia silną, niezależną [Nie byłaś ani silna ani niezależna więc, że tak powiem, shit happens] [Chcę tylko nadmienić, że właśnie skończyło się ponad pół strony worda nie wnoszące NIC do fabuły i nie spełniające żadnej innej funkcji].
- Może i na początku miałam taką nadzieję – powiedziałam półszeptem, choć Carl zapewnie i tak mnie usłyszał [Zaraz, czyli ona tę całą głębię emocjonalną wypruwa z siebie dalej stojąc przed nim z różdżką?! Nie znudziło im się? Ręka jej nie zdrętwiała?] [całe życia stanęło jej przed oczami!]. – Ale teraz… no cóż, mam wrażenie, że niepotrzebnie się trudziłam – wysyczałam, spoglądając mu z pogardą w oczy. – Nie jesteś godzien mojego czasu.
Sandman zaśmiał się, czego ani trochę nie rozumiałam. Uważał się za lepszego, może i miał powody. Był dorosły, z wielkim bagażem doświadczeń, znał zaklęcia, o których ja najprawdopodobniej nie miałam pojęcia [Czyli istnieje duża szansa, że nam ubije smarkulę? Yay!]. Jednakże i tak nie zamierzałam się poddawać. Kiedyś sobie to obiecałam; że nigdy, przenigdy nie zwątpię w siebie, chociażby moja przegrana byłaby całkowicie pewna [godne podziwu. Gdyby nie było kompletnie KRETYŃSKIE i samobójcze, rzecz jasna]. Otwarta kpina ze strony ojca nie była wystarczająca, bym wzniosła białą flagę. [„Gdzie oni są?! Gdzie wszyscy moi przyjaciele ...ele ...ele ...ele ...ele?!”]
Było późno w nocy. [Nie, proszę! Tylko nie kolejna retrospekcja okraszona przemyśleniami i jakże refleksyjnymi refleksjami podczas trzymania ojca (z którego zresztą też jest niezła ciapa, skoro jej jeszcze nie rozbroił) „na muszce”!] [Prośba oddalona!] Moje jedwabiste włosy rozwiewał przyjemny, ciepły wiatr. Latem zawsze przebywałam na dworze, gdy nie mogłam spać [Czyli... spacerowała po ogrodzie aż nie zasnęła, a potem lunatykujac docierała do łóżka?]. Cichy szum liści, uśpione miasto, a do tego gwiazdy i księżyc, oświetlające granatowy nieboskłon... zawsze w jakiś sposób mnie uspokajały, pozwalały się wyciszyć po ciężkim dniu.
Miałam dziewięć lat, choć wiedziałam o życiu więcej, niż ktokolwiek inny [*pusty śmiech*]. Dziwne, prawda? Doświadczenie, które nazbierało się u mnie za młodu z czasem zanikło. Odłożyłam je na półkę, by później chwalić się nim przed innymi, a ono powoli pokrywało się warstwą kurzu, aż w końcu całkowicie o nim zapomniałam [Doświadczenie z definicji jest czymś co się po prostu ma- i nie da się go stracić] [Chyba, że zaatakuje ją potwór, który ma moc Wyssanie Poziomu. Wtedy może być źle...].
Poczułam na ramieniu delikatnie położoną dłoń babci, a po chwili usłyszałam jej kojący głos:
- Czemu nie śpisz, kochanie? – rzekła, siadając obok mnie na ławce.
- Nie jestem jeszcze śpiąca – powiedziałam i zeskoczyłam z ławki, podbiegając do krzewu róży. Zerwałam z niej jeden, największy kwiat i wróciłam do babci. Przytuliłam się do jej piersi [raniąc ją kolcami dopiero co zerwanego kwiatu], zauważając, że bacznie obserwuje moje ruchy. Nic sobie z tego nie robiłam, jako mała dziewczynka kochałam być w centrum uwagi innych, chwalić się tym, co potrafię [I tak ci już zostało...].
Poczułam jak Evangeline przykrywa mnie kocem, po czym zaczyna głaskać po głowie. Uśmiechnęłam się, lecz moja uwaga wciąż była skupiona na róży. Nagle jej płatki powoli się rozchyliły, a ja wybuchłam śmiechem [hej, to jest... niezłe. Ciekawe, jak długo się to utrzyma?].
- Piękne, prawda?
- Kocham magię – rzekłam, delikatnie dotykając czerwonych płatków kwiatu, jak gdybym bała się, iż zaraz rozpadną się w drobny mak. – On powiedział, że im wcześniej zacznę uczyć się magii, tym więcej będę umieć później, gdy będę duża… chciałabym być już duża.
Zerknęłam na babcie, której brwi się zbiegły tworząc jedną linię. Na jej czole pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek.
- Kim jest on? [Wymyślonym przyjacielem, oczywiście!] Dlaczego tak często o nim mówisz?
- Już ci mówiłam – rzuciłam, siadając obok. Udałam obrażoną, wywołując grymas na twarzy. Evangeline jednak cały czas była poważna. – Powiedział, że jeśli komuś o nim powiem, to on zniknie [a wspominanie o jakimś enigmatycznym „nim“ bardzo często nie jest opowiadaniem ponieważ?...]. A ja nie chcę, żeby zniknął… - zamyśliłam się przez chwilę, spuszczając głowę. – Dużo mi opowiadał o magii [„I'm the angel of magic! Come to the angel of magic!”]- tej która ma największą moc. Lubię o niej dużo wiedzieć, ale podobno trzeba być bardzo silnym, by się jej uczyć…
- Nie powinnaś sobie zaprzątać tym głowy, Eireen – rzekła babcia, przywołując mnie gestem dłoni. Usiadłam na kolanach staruszki, zarzucając ręce na jej szyję. – Na pewno wszystko Ci się tylko śniło. Powinnaś o tym zapomnieć.[doskonały sposób na rozwiązywanie problemów, babciu Eireen! A gdzie trzymasz piasek do chowania w nim głowy?]
- Ale ja nie chcę… sama mówiłaś, babciu, że magia jest dobra i potrzebna. A teraz chcesz żebym o niej zapomniała?
- Jesteś zbyt mądra, wiesz? [Nie, nie jest] – uśmiechnęła się. –Ale nie każda magia jest dobra. Jest i taka, która sprawia, że ludzie cierpią.
- A jeśli cierpienie przyniesie później dobro?
- Cierpienie jest złe, nigdy nie stanie się dobre. [Jezus patrzy na ciebie, aŁtorko! PATRZY I OSĄDZA!]
- Ale… - ponownie się zamyśliłam, przypominając sobie pewne słowa. – Przecież nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Na świecie istnieje tylko władza i potęga, a ci, którzy tego nie rozumieją są bardzo słabi [i w tym momencie babcia powinna sprawić smarkuli porządny opieprz!] [aŁtorko, czy muszę ci przypominać, że to słowa ZŁOCZYŃCY. Który się MYLI, ponieważ jest złoczyńcą! Czytaj ze zrozumieniem intencji autora!]– powiedziałam, sprawiając, że róża, którą trzymałam w dłoni stała się czarna, by po chwili się spopielić. Resztki kwiatu poleciały w górę wraz z wiejącym wiatrem.[tyle względem piękna i szacunku dla rzeczy dobrych i ładnych] – A ja chcę być silna, babciu i nigdy się nie poddam. Obiecuję – powiedziałam i zeszłam z kolan staruszki na zimną trawę. – Idę spać, dobranoc.
- Dobranoc, Eireen.[„Beznadziejny przypadku ty“] [Przy okazji – ta scena nijak się ma do reszty rozdziału. Waszego czasu nie obejmuje refundacja...]
Moja twarz pozostała bez wyrazu, choć czułam zupełnie co innego. Może gdyby Evangeline wtedy zareagowała, to teraz byłabym kimś innym? [Pewnie, zwalaj na innych] Siedziałabym w Hogwarcie, wśród reszty, normalnych uczniów. Ale nie, ja zawsze musiałam słuchać tego, czego nie powinnam. Nie żałuję jednak, bo czarna magia nadal mnie fascynuje i zapewne nigdy nie przestanie [okej, spróbujmy jeszcze raz. Gotowa? ZŁO jest NIEdobre, NIEfajne i NIEseksowne. Ergo, nie powinno się do zła dążyć. A czarna magia jest ZŁA z samego założenia. Dociera?!] [„NIEseksowne“?] [Aj tam, czepiasz się...].
- Nie jesteś zbyt pewna siebie? – zapytał Carl, wciąż żałośnie się śmiejąc. – Przyzwyczaj się do tego, że to ja tu panuje, ja jestem silniejszy i ja wyjdę stąd żywy.
Miałam dość. To był mój ojciec, dorosły mężczyzna, a zachowywał się jak dzieciak, któremu ktoś kupił zabawkę, jakiej nikt inny nie ma [powiedziała osoba, która odkąd weszła przeprowadziła trzy osobne wewnętrzne monologi. Kurczę, gdyby ten jej ojciec był chociaż w połowie tak kompetentym złoczyńcą jak kret ryjący w ogródku, już dawno zrobiłby sobie skakankę z jej wnętrzności!]. A co z tego, że posiada ową zabawkę, skoro zaraz może ją zniszczyć lub stracić?
Machnęłam różdżką, a Alice odleciała w tył, uderzając o ścianę. Straciła przytomność, a ja, celując tym razem w Carla, wymruczałam formułkę fervendo* [w świecie Pottera zaklęcia nie mają formułek. Mówisz tylko nazwę zaklęcia i wykonujesz odpowiedni gest. Zawsze tak działało!]. Mężczyzna nie zdołał się obronić, padł na ziemię, zaczynając sam siebie dusić. Miotał się po podłodze, próbując znów przejąć władzę nad rękami.
Uśmiechnęłam się tryumfalnie, mając zamiar jeszcze trochę go pomęczyć [Nasza boCHaterka, panie i panowie!].
- Więc… przechodząc do rzeczy [Gotowa?] [Gotowa!] [No to razem!] [NIE ZACZYNA SIĘ ZDANIA OD WIĘC!] – powiedziałam, bawiąc się różdżkę. – Dlaczego zabiłeś moją matkę? Odpowiadaj! – warknęłam, gdy ten zastygł w miejscu, nadal milcząc. Walczył, widziałam to. Różdżką nie mógł sobie pomóc, bo ta leżała w kącie salonu. Nie miał jednak szans, to było jedno z moich najsilniejszych zaklęć [A co w tym czasie robi Alice? Siedzi i się gapi? Wypiera zdarzenia z umysłu? Poszła zrobić herbatę?].
Zauważyłam, że Carl napiął mięśnie rąk, powstrzymując je chwilowa od zaciśnięcia się na krtani
- N-nigdy – wycharczał, najwyraźniej wciąż z trudem łapiąc oddech. – I tak m-mnie zabijesz [No to co ci zależy?].
- Fakt. Ale czasami warto powiedzieć prawdę, chociażby po to, by nie umierać w bólach… Ale skoro nie chcesz… crucio! [ależ proszę, torturuj faceta! Pokaż, jaka jesteś moralnie lepsza i że zasługujesz na sympatię czytelników!]
Połączone zaklęcia sprawiały mu niewyobrażalny ból. Nie mógł złapać oddechu, więc z jego ust nie wyleciał ani jeden dźwięk. Zaczął pluć krwią, więc odsunęłam się z odrazą.
- Dobrze, bardzo dobrze – mruknęłam po chwili, cofając zaklęcia [oba? Bardzo mądre i na pewno nie ugryzie cię w tyłek... NOT!]. Uklękłam obok Carla, który nie miał siły wykonać ani jednego ruchu. – Dlaczego zabiłeś moją matkę? – powtórzyłam pytanie.
Mężczyzna nie poruszył ustami, lecz zauważyłam jak wzrokiem szuka swojej różdżki.
- Tego wypatrujesz, tak? – wskazałam na magiczny patyk [ten „patyk“ to broń masowego rażenia ze rdzeniem zrobionym z jakiegoś elementu mistycznego stworzenia. To tak, jakbyś bombę atomową nazwała granatem!] leżący pod ścianą. -Reducto!
Zauważyłam grymas na twarzy ojca, lecz ten nadal się nie ruszył. Zadałam kolejną falę bólu, choć i ta nie zmusiła go do mówienia. Prawdę mówiąc, nie obchodziło mnie to, dlaczego zamordował poprzednią żonę. Szukałam wymówki, by jeszcze raz usłyszeć jego krzyk, ból, nienawiść kryjącą siew oczach [i tym sposobem boCHaterka utraciła resztkę ledwo zrozumiałej motywacji. Yay!].
Czasami sama sobą się brzydzę [Ja tobą bardziej, uwierz] [To ja też się dołączę!].
Zachowałam jednak spokój. Podniosłam się na nogi, obracając się do mężczyzny tyłem [Gryzienie w tyłek za trzy...dwa...jeden...]. W tym samym momencie poczułam ból na plecach. Obróciłam się z rozmachem [a także z emfazą i należytym wyczuciem dramatyzmu!], widząc, podły uśmiech na twarzy Carla. Syknęłam z bólu, usiłując powstrzymać się od upadku. Z mojego brzucha wystawał ostry koniec noża, wbitego w plecy. Mój nóż, który był nasączony jadem bazyliszka [bo taki zwykły nie byłby dość TRU]. Szybkim ruchem wyjęłam go z ciała, lecz już zaczęłam odczuwałam przemęczenie, senność [nóż wbity w PLECY? Gratuluję zręczności...].
- Jest ciekawie, prawda? [nieszczególnie, ale próbuj dalej] –powiedział Carl, który powoli podnosił się z podłogi. Udawał, bym myślała, że jestem już bezpieczna, a tymczasem on miał już gotowy [szczwany] plan.– Już na samym początku zauważyłem, ze masz ten nóż. Ukryty w bucie – stare, ale sprytne [Ok. Raz – zatruty nóż tak blisko skóry – zły pomysł. Dwa – jak można nie poczuć, że ktoś wyjmuje ci nóż z buta? Trzy – facet jest dobry, skoro przeszedł od plucia krwią do mordowania w kilkanaście sekund!]. Wybrałaś tylko nie ten rodzaj trucizny [czemu? Co jest nie tak w najsilniejszej truciźnie świata?] [Może ma niewłaściwy odcień zieleni?...].
Złapałam się za głowę, poczułam jak ojciec podchodzi do mnie, wyjmując mi z ręki różdżkę. Już nawet nie miałam sił go powstrzymać. Usłyszałam, że coś do mnie mówi. Po chwili znów się zaśmiał, a mi pociemniało przed oczami. Chwiałam się na nogach, aż w końcu poczułam jak niewidzialna siła popchnęła mnie do tyłu. Wyleciałam przez okno, a kilka jego odłamków wbiło mi się w ciało, nasilając ból. Uderzyłam o drzewo, miałam wrażenie, że za kilka sekund rozerwie mi czaszkę. [a powinno ci rozerwać kręgosłup...]
Za kilka sekund będę martwa [*otwiera butelkę szampana*].
I nic więcej nie zobaczę. Otoczy mnie bezgraniczna czerń i tylko ona będzie mi towarzyszyć. Już zawsze.
Przed oczami pojawiła mi się znajoma twarz. Ruth. Powinnam ją przeprosić. Może i by mi nie wybaczyła, choć tak tego pragnę. Tyle wspólnie spędzonych chwil, czas dzieciństwa, który już dawno minął [tak, zwłaszcza że w tych wspólnie spędzonych chwilach byłaś dla niej straszną cipą i nie dałaś żadnego dowodu, że chociaż ją lubisz. Ałtorko, nie mów, pokazuj!].
Chciałabym cofnąć czas. Bardzo. Naprawić błędy, odwołać słowa, czyny. Tylko dlaczego przypominam sobie o tym teraz? [Bo boisz się śmierci i nagle uświadomiłaś sobie, że nie byłaś zbyt dobrą osobą?]
Nie wiedziałam, że sprawiam komuś ból. A może wiedziałam, tylko nie chciałam przestać? [Faktycznie, prawie nie widać różnicy!] Dlaczego uświadomienie sobie niektórych rzeczy trwa tak długo? Dopiero w chwili, gdy wiem, że wszystko zaraz zniknie przypominam sobie o innych.
Oczy powoli mi się zamykały. Zauważyłam tylko kształt osoby, powoli kroczącej ku mojemu już i tak bezwładnemu ciału. Straciłam przytomność, oby na zawsze. Życie nie jest dla tych, którzy nie umieją się nim cieszyć… [A może lepiej by było, gdyby tacy ludzie nauczyli się nim cieszyć? Taka mała, idealistyczna sugestia...]
*
Weszła na teren wielkiej posiadłości. Bez problemu wyłamała drzwi [a nie mogła zapukać? Albo chociaż sprawdzić, czy są otwarte...], po czym zaczęła przeszukiwać dom. Już na początku zdała sobie sprawę, że jest o wiele za cicho. Czyżby było już po wszystkim?
Przekroczyła próg salonu, w kącie zauważając bezwładne ciało kobiety. Podbiegła do niej, sprawdzając puls. Sienna przez chwile wsłuchiwała się w spokojny szum krwi w jej żyłach. Blondwłosa żyła, choć była wykończona [czym? Ona dosłownie NIC nie zrobiła!].
Obróciła się na pięcie, pozostawiając kobietę. Nie zamierzała się nią przejmować. Skoro wszystko, oprócz tego, iż była nieprzytomna było w porządku, nie zawracała sobie tym głowy [poraniona psychika się nie liczy, jeśli nie masz pół stronicowego wewnętrznego monologu o życiu i o tym, jak bardzo ssie].
Przeszła kilka kroków do drugiej części salonu. Od razu rzuciło jej się w oczy rozbite okno, wychodzące do ogrodu. Zacisnęła dłonie w pięści, widząc, kto stoi pod drzewem. A właściwie, nad kim stoi.
Carl ją dostrzegł [swoimi oczami z tyłu głowy, ani chybi]. Sienna, nie czekając dłużej, pojawiła się przed nim, zaciskając palce na jego szyi. Brunet nie mógł wykrztusić słowa. Był niesamowicie osłabiony, a uścisk siostry - zbyt silny. Powoli czuł, że brakuje mu tlenu, a obraz przed oczami stopniowo się rozmazywał.
Blondwłosa [przed chwilą „blondwłosa“ oznaczało Alice. Ałtorko, zdecyduj się!] ominęła ciało Eireen, choć kilka razy zerknęła na nie niespokojnie. Teraz jednakże skupiła całą swoją uwagę na Carlu, który nieudolnie próbował się wyrwać. Podniosła go kilka cali w górę, przyciskając do grubego dębu.
- Nie próbuj ze mną walczyć – warknęła do niego. Teraz jej glos niczym nie przypominał tego pokornego, pełnego skruchy, którego używała przy Czarnym Panu. – Dobrze wiesz, że na to zasłużyłeś, Carl. Nie martw się, nie będzie aż tak boleć – wysyczała, z uwielbienie obserwując żyłę na jego szyi. – Nie lubię się bawić z ofiarą… powinieneś się cieszyć…
Wprawdzie to był jej brat. Brat, z którym poniekąd się wychowała [„poniekąd“ tak tylko wpadał na posiłki, a tak naprawdę to nocował u ciotki?]. Brat, z tej samej krwi, tej samej rodziny, tego samego domu. Jednak w tej chwili nie to obchodziło Siennę. Wyrządził tyle złego, że akurat w stosunku do niego może przestać być sentymentalna [a całego jego zło, jakie widzieliśmy to bycie potwornym dupkiem i zabicie żony. Która równie dobrze mogła być śmierciożercą, albo zadać pierwszy cios. Ale aŁtorka chcę, żebyśmy go nienawidzili, więc...].
Wciąż mocna przytrzymując mężczyznę, przeniosła rękę na jego tors, jeszcze silniej przygwożdżając go do drzewa. Chciała odsłonić sobie dużą żyłę, w której zatopiła swoje kły [na TORSIE?]. Do jej ust napłynęło wiele ciepłej, tak uwielbianej przez nią krwi. Rozkoszowała się ową chwilą, choć życiodajny płyn Carla nie należał do najlepszych [rocznik nie ten, bukiet fatalny, a ten sposób leżakowania...].
Chwilę później odsunęła się od mężczyzny, przypominając sobie o Eireen. Musiała się nią zająć jak najszybciej. W bracie Sienny nie zostało na tyle krwi, by przeżył. Był blady jak trup, w jego oczach zgasły jakiekolwiek oznaki życia, choć palce ręki drgały, jak gdyby były to ostatnie ruchy w życiu [bo nimi były!].
Sienna uklęknęła obok Eireen i, tak samo jak u kobiety w salonie, sprawdziła puls. Był strasznie słaby, co wzbudziło w Siennie wielki niepokój. Już na początku, gdy dostrzegła ranę na brzuchu dziewczyny, zaczęła sie martwić bardziej niż przedtem. Wiedziała, że Carl jest okrutny, bezwzględny, ale… na miłość boską! To przecież jego córka! [Która przyszła go ZABIĆ! Moim zdaniem jest remis]
- T-tylko na t-tyle cię s-stać? – usłyszała ledwo słaby głos mężczyzny. – Nie u-umiesz nawet m-mnie dobić? [CO ZA DUREŃ! Nie podpuszczaj strasznej pani, bo się to źle dla ciebie skończy!]
Kobieta z pogardą spoglądała na bruneta. Jego twarz była bez wyrazu, leżał bezwładnie pod drzewem, tylko jego oczy patrzyły wprost na Siennę. Ta znów go podniosła i przytrzymując go jedną ręką, drugą wbiła w jego klatkę piersiową. Jej ostre niczym brzytwa paznokcie bez trudu pokonały przeszkody, zaciskając się na sercu. Ledwo pulsujący mięsień został zmiażdżony. Z klatki piersiowej Carla trysnęły resztki krwi, barwiąc jego ubranie, szatę Sienny i całą ziemię dookoła.
- Umiem – powiedziała Sandman, puszczając ciało mężczyzny, które opadło z gruchotem na trawę. [I co, Carl? Ostrzegałem cię, a ty nic. Jesteś zadowolony? Nie. Bo jesteś martwy, ty durniu!]
*[fervendo– z jęz. galicyjskiego ,,dusić się’’ [Wszystkie znalezione przez nas internetowe słowniki tłumaczą "fervendo" jako "gotować się"] [Ale trzeba wziąć pod uwagę, że Internet bywa zawodny, a aŁtorka i tak ma plusa za próbę wykorzystania obcego języka innego niż angielski i japoński]. Nie wiem, czy J.K Rowling podała podobne zaklęcie, jeśli tak, to jest to czysty przypadek ;) ]
*****
Mam mieszane uczucia. Bardzo. Mogłam się bardziej przyłożyć. Ale opinię zostawiam Wam.
Dedykacja dla Panny Zgubionej w Progach Życia.

wtorek, 7 lutego 2012

14.4. Banalność, sztampa i nielogiczność zła czyli wampir, pośredniak Voldemorta i Mistyczny Odkurzacz


Dobry wieczór, drodzy Czytelnicy!
Dziś, jak się pewnie domyślacie, wciąż towarzyszymy naszej potterowej Bezimiennej, a raczej jej śmierciożernej ciotki-podlotki, która powraca by porozmawiać z Voldemortem o kwiatkach i pszczółkach oraz swoim życiu emocjonalnym. A także powrót znanego wam już Mistycznego Odkurzacza Siedmiu Wichrów.
Bawcie się!

Zanalizowali: Ithil i Johnny Zeitgeist

ROZDZIAŁ 4: ,,Będę znów ci służyć''
Blondwłosa kobieta szybowała w powietrzu [*próbuje szybować przez skały* Ałć!], co chwilę spoglądając w dół na budzące się ze snu miasto. Na jej bladej twarzy zagościł uśmiech na samą myśl o Londynie. W prawdzie wiązały się z nim głównie negatywne wspomnienia, lecz dobrze było znaleźć się jej tam ponownie [To ma sens. Skrzętnie ukryty, ale ma!] [Wcale nie tak skrzętnie- po prostu to emocjonalna masochistka]. Szczególnie po tylu latach podróży [„latach”? A nie zmachała się?]. To tutaj się wychowała, tutaj poznała przyjaciół, tutaj ich utraciła, tak samo zresztą jak rodzinę [Faktycznie: dobrze się tu znów pojawić. Może tym razem padnie na Ciebie?]. Jej ojciec zmarł, pracował jako uzdrowiciel i został zamordowany przez jednego z pacjentów [Umm... aŁtorko, skąd ta patologiczna potrzeba mordowania rodziców? Czemu idea szczęśliwej rodziny nieskażonej tragedią wydaje się być dla ciebie nie do pomyślenia?]. Przez wiele lat opłakiwała z matką jego śmierć. Nadal bardzo tęskniła za rodziną, choć tak naprawdę dobrze wiedziała, że jej nie miała; brat owej kobiety [której? Pacjentki? Matki? Tej latawicy?], Carl, opuścił dom jeszcze jako młodzieniec, zostawiając schorowaną matkę z młodszą siostrą. Nigdy nie traktowała go tak jak powinna i to z wzajemnością [no to przynajmniej tyle, że z wzajemnością. Wzajemność najważniejsza!] [Byłabym doprawdy oburzona, gdyby on nie traktował jej tak jak powinien! ...Cokolwiek to właściwie ma znaczyć]. Nie kochała go, lecz także nie nienawidziła. Po prostu nic do niego nie czuła; kompletna pustka, gdy myślała o bracie, jeśli w ogóle mogła go tak nazwać.
Jednakże znała go bardzo dobrze. Wiedziała, czego pragnie, a co odrzuci, jak zmienił się przez te wszystkie lata i co zrobił. Nie umiała go zrozumieć [W takim razie skąd to wszystko wiedziała? Coś takiego wymaga choć minimalnego wczucia się w czyjąś sytuację i czyjeś postrzeganie świata...], ale była świadoma, dlaczego popełnił tyle zbrodni. Zawładnęła nim chora pasja, coś, czego nie można było wytłumaczyć słowami. Dostał obsesji na punkcie złota, chciał mieć go więcej i więcej, nie zwracając uwagi na to, ile ludzi skrzywdzi [Dla mnie to dość jasne wyjaśnienie jego obsesji... Poza tym w morderstwach rabunkowych nie ma nic tajemniczego i mrocznego. Tylko bardzo, bardzo głupiego i złego]. Nie wydawał go, o nie. Można by powiedzieć, że kolekcjonował pieniądze [To się nazywa oszczędzanie]. W jego skrytce w Banku Gringotta, zapewnie było już tysiące galeonów, jakie odziedziczył po śmierci żony, którą sam zamordował [To... głupie. Serio, aŁtorka staje na głowie, żebyśmy znienawidzili ojca boCHaterki, dodając mu do listy coraz do nowsze i gorsze zbrodnie, robiąc z niego kartonowego złoczyńcę chyba tylko po to, żebyśmy zaakceptowali Mary Sue pracującą dla Voldemorta. Który i tak robił gorsze rzeczy. Ach, sensie, sensie, gdzie jesteś?].
Nie był szlachetnym czarodziejem, choć nawet matka, która próbowała zdławić jego okrutne względem innych zachowanie, poległa [Rany, albo ten związek przyczynowo skutkowy zasysa jak Mistyczny Odkurzacz Siedmiu Wichrów albo aŁtorka nie umie używać arcytrudnego słówka „choć”]. Nie miała już siły – wprawdzie kochała go, lecz nie mogła znieść zachowania Carla. Cierpiała, patrząc na kolejne nieszczęścia, jakie były skutkami czynów syna [Skutkiem jego czynów była góra galeonów na dywaniku w salonie- nie martwiłabym się nią za bardzo. Za to sama istota jego czynów już jest trochę zasmucająca...]. A potem umarła z tęsknoty. Miała Siennę, ale tak bardzo pragnęła obecności obojga dzieci, że na pomoc przyszło jej tylko jedno – śmierć [Śmierć spojrzało z pewnym zdziwieniem na swój brak vulvas po czym stwierdziło „CÓŻ, WIDYWAŁEM JUŻ ROZSĄDNIEJSZE ROZWIAZANIA...”].
Kobieta zniżyła lot, ujrzawszy posiadłość, do której zmierzała przez tyle godzin. Wprawdzie mogła się teleportować, lecz nie miała na to ochoty [-.-]. Kochała czuć ten powiew chłodnego wiatru, ciszę panującą wokoło, gdy wznosi się w powietrze [Zauważę jednakowoż, że cisza ta nie była zbyt cicha, bo wiatr świszczy w uszach, ubrania łopoczą...].
Bezszelestnie wylądowała przed drzwiami i zapukała mosiężną kołatką. Niecierpliwie czekała kilka chwil, aż w końcu w progu pojawił się niewysoki, pulchny mężczyzna, przypominający szczura [„pulchny”, to jest Timothy Spall. Opis wyglądu Pettigrew sugerował, że schudł z powodu stresu...]. Przez chwilę przyglądał się kobiecie, jak gdyby chciał sobie coś przypomnieć, lecz ta, nie chcąc czekać dłużej, weszła do domu, odpychając Glizdogona na bok.
- Co ty…?! – wychrypiał, wyciągając różdżkę. – Nie wolno ci tu wchodzić!
Sienna wywróciła ostentacyjnie oczami i, dalej stojąc do niego plecami, powiedziała:
- Opuść to, Pettigrew, jeśli ci życie miłe. To jest dom mojej bratanicy, wątpię, by miała coś przeciwko mojej obecności. [Manwe mój, kolejna arogancka dziewucha. MarySue II?]– Obróciła się do niego przodem, z drwiącym uśmiechem na krwistoczerwonych ustach. Pokazała swoje wampirze kły [jeszcze wąpierza dodała, kurde balans... Wiem, że w świecie Pottera są wampiry, ale czy naprawdę trzeba je pakować do wszystkiego? Kurczę, teraz boję się otworzyć lodówkę...], które zazwyczaj ukrywa, na co Szczur od razu schował różdżkę.– Nie pamiętasz mnie, Glizdogonie? Niegdyś się za tobą wstawiłam, powinieneś mieć do mnie więcej szacunku.
- Ja… - wyjąkał, lecz przerwał, chyląc głową. Prychnęła cicho i obróciła się na pięcie, a w jej oczach natychmiast pojawił się znajomy błysk. Teraz wiedziała, że nie przed nią Peter się kłaniał [O plugawiec!]; na szczycie schodów stał Czarny Pan, który ze złością spoglądał na rozgrywającą się u dołu scenę. Najwyraźniej był wzburzony tym, iż ktoś zagłuszył ciszę, panującą w domu [„Próbuję” wycedził Lord Voldemort dźgając powietrze oskarżycielsko palcem „Oglądać mój serial. ].
- Więc to prawda… - wyszeptała blondwłosa kobieta, jak gdyby chciała tylko potwierdzić usłyszane wcześniej słowa. W jednej sekundzie pojawiła się przed Riddle’m z uwielbieniem wypisanym na twarzy. – Wróciłeś [wampirzyca, która fanuje wujka Voldzia? *wkłada hełm, w dłoni ściska tarczę* Dawaj! Pokaż, co potrafisz!].
Czarny Pan patrzył na nią niewzruszony. Sienna uklękła przed nim i delikatnie musnęła wierzch jego dłoni ustami w geście szacunku [*ślurp-ślurpŚLURP*] [Raczej „*niuch niuch* Panie mój, nie umyłeś rąk po sikaniu, to takie wspaniałe... Od dziś i ja nie będę ich myła! ...Zaraz zaraz! Panie mój, czy to tykwa?!”].
- Kto jak to, ale ty Sienno powinnaś wierzyć, że mój powrót nastąpi – wysyczał. Na usta kobiety wpełzł jadowity uśmiech [pasujący do całej sytuacji jak pięść do nosa] [Mam dziwne przeczucie, że aŁtorka zwampirzyła Bellatrix. Jest mi smutno *zwija się w emo-kąciku i popiskuje*].
- Wierzyłam. Jak w nic innego – powiedziała, kątem oka obserwując Glizdogona, który wchodził do jednej z komnat, wciąż chyląc pokłony. – Chciałam mieć tylko pewność. Całkowitą.
- Lecz nie to było celem twojej wizyty? [ooo! Zasmuciłaś Voldemorta! Tak chciał, żeby ktoś go odwiedził...]
- Nie tylko – mówiła. – Chciałam… chciałam zobaczyć się z Eireen. Wyjaśnić jej kilka spraw.
Voldemort spojrzał na nią swoimi krwistoczerwonymi oczyma. Po chwili skinął sztywno głową i obrócił się, dając do zrozumienia, by kobieta poszła za nim. Samej Siennie też nie uśmiechało się mówić na środku holu o tak… osobistych sprawach [Czyżby przyszła do bratanicy porozmawiać o kwiatkach i pszczółkach i że kiedy mamusia i tatuś bardzo mocno się przytulają...?].
Weszła za Voldemortem do komnaty, w której nie było niczego innego oprócz dużego, kamiennego tronu oraz kominka.
- Nie ma jej tu, prawda? – spytała z lekkim zawahaniem. – W Hogwarcie także. Byłam u Severusa, pytałam się [pytałaś siebie? Masz drugą osobowość, która może wiedzieć takie rzeczy?]
Czarny Pan usiadł na tronie, uważnie przyglądając się sie kobiecie. Zawsze dziwiło go to, jak Sienna przywiązuje się do ludzi, a w szczególności właśnie do Eireen [Gdyż Voldemort nie ma nic ciekawszego do obmyślania jak życie uczuciowe jego popleczników!]. Widziała ją tylko kilka razy, a już tak strasznie się o nią martwiła [Mary Sue. Co pan poradzisz? Nic pan nie poradzisz...].
- Zapewne jest zła o to, że tak wiele ukrywamy, lecz ty powinieneś wiedzieć gdzie jest, panie – kontynuowała. Wiedziała, że Voldemort nie powie jej wprost tego, gdzie jest dziewczyna, choć wiedział, jak jej na tym zależy [Voldemor jak świat długi i szeroki był znany bowiem jako miłośnik zagadek, gierek słownych i anagramów!].
Miała wątpliwości. Nie tylko co do Eireen, ale i do Czarnego Pana, i tego, jak powinna się względem niego zachowywać. Dawno temu, gdy jeszcze byli w szkole, sprawy układały sie inaczej. Tom, Tom, Tom… teraz nie odważyłaby się do niego tak zwrócić. [Obstawiajcie: szkolna TruLoFF? Zaginiona siostra? Tatko Vader? Dumbledore w charakteryzacji?]
- Jest u Sandmana. Ale nie pójdziesz tam – odpowiedział stanowczo. Na twarzy Sienny pojawił się cień strachu.
- On ją zabije – rzekła. – Przecież dobrze wiesz, jaki jest Carl. Czemu na to pozwoliłeś? [Voldemort popatrzył na nią jak na idiotkę i powiedział „Duuh!”]
Czarny Pan wykrzywił się w grymasie złości, ale był wprawdzie usatysfakcjonowany [AŁtorka ponad wszelką wątpliwość nie rozumie przynajmniej części używanych przez siebie słów]. Sienna, która kiedyś zapowiadała się na naprawdę dobrą śmierciożerczynię [czy to słowo się odmienia?], która w ukrywaniu uczuć i kłamstwie mogła dorównać nawet jemu, stała się… słaba.
- Podróże z Sanguinim i innymi… wampirami najwyraźniej niczego cię nie nauczyły. Rozpuściły cie [powiedz jeszcze „jak dziadowski bicz”, proszę! Wtedy będę mógł udawać, że nie jesteś Voldemortem, tylko jego sobowtórem zatrudnionym dla zmylenia śladów...]. Stałaś się zbyt miękka.
- Po prostu nie chce dłużej być kimś takim, jak Carl – powiedziała, choć wiedziała, że nie o to mu dokładnie chodzi. - Śmierć jest dla mnie niczym, lecz zabijam tylko dlatego, by przeżyć [co nadal czyni z ciebie morderczynię i straszną, straszną osobę]. Nie czerpię z tego chorej satysfakcji i nie robię też tego bez wyrzutów sumienia [mam pomysł – zainwestuj w bank krwi. Albo skontaktuj się z kimś, kogo kręci upływ krwi. Albo NIE WYPIJAJ JEJ DO KOŃCA! Głupia nietoperzyco...]. A właśnie Sangiuni mnie tego nauczył. Inni wprawdzie też. 
- Dlatego też powtarzałem ci, że lepiej byłoby, gdybyś została. Osiągnęłabyś więcej, dużo więcej. Przecież tego pragnęłaś [A teraz wujcio Voldzio wziął się za pracę w pośredniaku? -.-].
- Już mi nie zależy – rzekła, choć spuściła głowę, wlepiając wzrok w podłogę. – Zmieniłam się, panie. Teraz jedyne czego chcę, to żyć w spokoju. Bez chaosu, który kiedyś wkradł mi się do życia [„i tak średnio co noc zabijać czyjegoś ojca, czyjąś matkę, albo czyjeś dziecko. Jestem taką pozytywną postacią!”]. To nieosiągalne, wiem – mówiła, zaczynając żałować, iż tak się otwiera. Nie ma jednak wyboru, bo prędzej czy później Czarny Pan wdarłby się do jej umysłu [z pewnością. I zrobiłby to tylko po to, by poznać twoje plany na życie. I czy przy seksie od przodu trzymasz nogi wysoko czy raczej nisko], a Sienna nie miała na tyle siły, by się bronić. – Chcę jednak iść po Eireen. Od dawna także wyczekuję spotkania z Carlem.
- A co później? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zastąpisz jej matkę? – wysyczał z czystą drwiną.
- Nie – zaprzeczyła od razu. – Chcę…
- A co dasz w zamian, jeśli ci pozwolę, Sienno? – przerwał jej Voldemort, patrząc na nią wręcz z zaciekawieniem [*parsk* „Co mi dasz za to, że zrobisz coś, na co kompletnie nie mam wpływu?” Voldziu, obsuwasz się jako złoczyńca, martwię się...].
- Będę… - zawahała się. Nie chciała znów pogrążać się w magii, szczególnie tej czarnej. Od ponad dwóch lat nie używała swojej różdżki, korzystając tylko i wyłącznie ze swojej wampirzej mocy [Czemu? Magia nie ma negatywnych skutków, nie uzależnia, zęby od niej nie żółkną... Jedyne, co można się od niej nabawić, to lenistwo. Nie absolutnie żadnego logicznego powodu, żeby ktoś rezygnował z takiej magii! Ałtorko, myśl, proszę!]. Ale tęskniła za tym. Tęskniła za byciem czarownicą, za światem czarów. Wiedziała, że nigdy nie pozbędzie się swoich nawyków, które zdobyła przez te lata; picie krwi na zawsze będzie częścią jej życia. [A więc picie krwi dla wampirów to tylko NAWYK?! Nie lubię!] – Będę znów ci służyć.
Na twarzy Czarnego Pana pojawił się oznaka tryumfu [Voldzio nie nałożył rano swojej maści na czyraki i oznaki tryumfu...]. Już gdy powrócił chciał, by owa kobieta dołączyła do jego śmierciożerców. [Zaraz, czyli to, że Sienna go lubi ma być dla wujka Voldzia nagrodą?! AŁtorko, chyb nie przeczytałaś książek uważnie!]
Sienna skarciła się w duchu za słowa. Nie zmieni ich, nie odwoła, chyba, że ceną byłaby śmierć.
- Dobrze więc – powiedział Voldemort, a Sienna nie czekając dłużej, zmieniła się w czarną jak smołę mgłę i wyleciała przez otwarte okno. [Smolista mgła- brzmi nieźle]

***
Jestem beznadziejna [Nie przesadzaj. Mało błędów, od czasu do czasu dobra scena się trafi... Gdybyś tylko częściej myślała...]. Jestem wyprana z emocji. Nawet nie potrafię sobie zrobić jakiegoś konkretnego szablonu. Znowu podzieliłam jeden rozdział na dwa, ale nie chciałam dłużej przeciągać dodania kolejnego rozdziału. Mam przynajmniej nadzieję, że Voldemort wyszedł taki, jak ma być, hehe :D [Nadzieja, niestety, płonna] Wprowadziłam Sienne, ale.. no cóż, nie wiem dokładnie czemu zrobiłam ja wampirem [„Bo ja rzadko kiedy myślę alem za to chyża w dziele!”]. Chyba dlatego, by było ciekawiej. Zawsze jakaś odmiana. (ostrzegam, że to będzie wampiryzm według Mirabelli, a nie ten ze ,, Zmierzchu'' czy z ,,Pamiętników'' :D)
No i na blogu zajdzie kilka zmian. Usunę subskrycję i zrobię normalną listę tych, którzy chcą być informowani. Dojdzie też zakładka ,, Powiadomienia'', gdzie proszę o informowanie o nn u Was.
Postanowiłam trochę zmienić fabułę, jednak nie będzie zmian w poprzednich, jednakże mówię, bo w ,,zapowiedziach'' napisałam co innego niż to, co tu przedstawiłam
[No, zasadziłaś tam niezłego autospoilera...]. Ogólnie? Rozdział mi się nawet... podoba. Byłby dłuższy, gdybym miała więcej czasu. Taa... Dobra. Koniec. Idę czytać u Was, bo tam też mam nie małe zaległości ;)

Dedykacja dla
Klaudii oraz Natalii. Wiecie, że Was kocham? ;*

poniedziałek, 6 lutego 2012

14.3 Banalność, sztampa i nielogiczność zła, czyli "Ojcze! Chcę cię zabić! Matko! Chcę... Ojcze! Chcę cię zabić!"


Szanowny Internecie, Drodzy Czytelnicy!
Ostatnim razem zostawiliśmy naszą Mary Sue dyszącą chęcią zemsty. Czy zostanie ona zaspokojona? Nie bardzo, ale i tak jest śmiesznie.
Poznamy powiem Najufniejszą Osobę Świata, zerkniemy na Chytry Plan Dumbledore'a, popływamy w basenie wymowy, i zapłaczemy na zranionym kanonem!

Bawcie się!

Zanalizowali: Ithil i Johnny Zeitgeist

ROZDZIAŁ 3: ,, Zbyt długo ignorowałam chęć zemsty''
Słońce leniwie wznosiło się w górę, oblewając wszystko swoimi promieniami [CHLUST!]. Miałam mało czasu, bardzo mało. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęła cała noc. Świtało, więc powinnam być już dawno w Hogwarcie. Dumbledore zapewne wiedział o tym, że opuściłam zamek [Czyżby dla lepszego kontrolowania becikowego zainstalował cipy... um, to jest „chipy”, oczywiście... wszystkim swoim uczennicom? ^^]. Zawsze był świadom tego, iż wychodzę ze szkoły, gdy nie było to dozwolone [A skąd TY wiesz, że ON wie? Napomknął kiedyś przy śniadaniu? Czy może mówi przez sen?]. Co dziwne, nigdy nie próbował mnie zatrzymywać [On też wiedział jaka jesteś głupia sądząc, że jesteś tajnym agentem Voldemorta. Choć właściwie to nawet nie - przecież afiszujesz się ze związkami z nim tak, że ślepy by zauważył] [Gdyby próbował ją zatrzymać, wujek Voldzio podmieniłby ją na kogoś bardziej kompetentnego. Krzak jeżyn, na przykład]. Wiedział, do kogo się udaję, a mimo tego dalej pozwalał mi na to wszystko. Czyżby kolejny błąd siwiejącego starca? [Raczej naiwnej smarkuli] Zawsze postrzegałam go jako naiwnego głupca i chyba się nie myliłam [Tak, uważaj go za siwiejącego, naiwnego starca. Dokładnie zgodnie z planem...]. Ufał ludziom, którzy najmniej na to zasługiwali, w tym mnie [To miło, że sama siebie oceniasz jako niegodną zaufania...] [Można jej zaufać, że będzie niegodna zaufania. To już coś]. Ja prawdzie nic do niego nie miałam; mogłam nawet stwierdzić, że to właśnie jemu zawdzięczam to, iż dalej mogę przebywać w Hogwarcie [No właśnie...].  Wstawiał się za mną, gdy inni kategorycznie posądzali mnie o różne rzeczy, których oczywiście byłam sprawcą. A Dumbledore mi wybaczał, czego nigdy nie rozumiałam [moja teoria jest taka, że podsuwał jej dezinformacje, które miały popsuć śmierciożercom szyki]. Wierzył w to, że naprawdę nie jestem po stronie Czarnego Pana. Nie w słowach, lecz w czynach, człowiek pokazuje swe prawdziwe oblicze, tak powiedział [A potem zaczął mruczeć pod nosem jakieś strasznie długie i trudne słowo na „b”. „Bilecik chowa” czy coś takiego...]. Problem tkwi w tym, że to, co mówię, i to, co robię, może być kłamstwem. Nie znam prawdziwej siebie, więc i moja prawdziwa natura nie będzie ukazana ani w czynach, ani w słowach [*wkłada monokl i ogląda to zdanie pod światło* Toż to bullshit najwyższej próby!]. Wydaję mi się czasami, że wszystko wokoło mnie jest fałszywe, w tym także i ja [problemy z tożsamością? Nie pierwsza Mary Sue, która powinna udać się do terapeuty...].
Mój wzrok padł na dom na wzgórzu. Teraz moja cała uwaga znów skupiła się na nim. Dzieliło mnie tylko kilka kroków od drzwi, a dopiero teraz [zauważyłaś ten dom!?] uświadomiłam sobie, co tu robię. Przyszłam zabić swojego ojca [a co zamierzasz zrobić po śniadaniu?]. Nie, on nie był moim ojcem. Był kimś, przez kogo nie miałam matki [Rozumiem, że to się w jakiś sposób wyklucza?]. Kimś, kto zniszczył mi dzieciństwo, dla swoich własnych celów [rodzice zwykle tak robią...].
Wściekłość znów się mnie wezbrała, jednak szybko ją stłumiłam. Musiałam zapanować nad gniewem. Wystarczyłby jeden gwałtowny, nieprzemyślany ruch, a poniosłabym klęskę [Co nie groziło jej najwyraźniej przy spotkaniu z Voldemortem]. Znowu. Zresztą, przybywając tu bez żadnego konkretnego planu, już skazywałam się na przegraną. Wiecznie nieprzemyślane decyzję, niedługo przyczynią się do mojej pewnej zguby [*energicznie i z nadzieją kiwa głową*].
Lecz nie mogłam teraz zawrócić. Zbyt długo ignorowałam pragnienie zemsty [a co? Pikało ci, czy swędziało w okolicach kolan?]. Wmówiłam sobie, że co się stało, to się nieodstanie, dalej okłamując samą siebie, iż to wszystko mnie nie obchodzi. Tonęłam w rzece kłamstw [„a ponadto zgubiłam kąpielówki sensu idąc na basen wymowy”] [*pluska się w bajorku tumiwisizmu*], choć wiedziałam, że mogą szybko wypłynąć na powierzchnię. Zanurzona w nicości nieświadomie cierpiałam, odsuwając od siebie wszystkich i wszystko. Byłam jak pies, który uwiązany na krótkiej smyczy, słucha tylko i wyłącznie swojego pana [Aha-aha, czyli konkretnie kogo? Voldemorta? Tak się zachowuje pies wobec pana? No nie rozśmieszaj mnie. Chyba, że masz sama w sobie małego dyktatora...]. Choć nie ma on dużo do zrobienia, bojest ograniczony, dalej posłusznie wypełnia rozkazy. Nie chce robić tych rzeczy, a jednak wykonuje je, bo boi się uciec. W końcu musi znaleźć siłę i zerwać łańcuch, by wreszcie wyrwać się z kajdan kłamstw, które sam tworzy.
Wtenczas [Onegdaj!] [To kuzyn Natenczasa Wojskiego?] uświadomiłam sobie, że nie mogę dłużej uciekać. Prawda wciąż będzie, a bez niej jestem tylko słabsza. Cierpienie, ból i łzy [szczególnie te pojedyncze!], nie są oznaką bezsilności [Nie są?]. To one dają mi siłę, sprawiają, że czuję się mocniejsza [i pewnie jeszcze wzrok masz dzięki nim lepszy, co?]. Niemniej jednak, teraz nie mogę dać się omamić uczuciom.
Weszłam na drewniana werandę, która zaskrzypiała cicho, uginając się pod moim ciężarem. Wyczuwałam zaklęcia ochronne [*niuch-niuch* Mięta i olej napędowy!], więc w domu musiał ktoś być [Rozumiem, że dla czarodziejów zaklęcia obronne to coś jak dla nas przekręcenie zasuwki? Do dupy z taką ochroną, skoro i tak każdy kto chce może je sobie minąć!]. Myślałam, że od dawna będzienie zamieszkany [Będzieny to jakich rodzaj magicznego stworzenia, które obejmuje mieszkania po ludziach?]. Przerdzewiałe drzwi, wybite okna strychu, sprawiały wrażenie, iż posiadłość jest opustoszała [Ach tak, dawno już żadna z „naszych” aŁtoreczek nie używała błędnie „iż” zamiast „że”!]. Mój ojciec okrył się hańbą, przebywając w tym domu [-.- Bo co, dom był splugawiony krwią twojej matki?]. Mógłby chociaż doprowadzić go do porządku. Był niegodny bycia potomkiem Salazara Slytherina, a nawet samym czarodziejem [*przypomina sobie, jak w książce byli opisywani czarodzieje i ich domy* No, to raczej nie było priorytetem w magicznym świecie...].
Wciąż z zarzuconym kapturem na głowę, zapukałam do drzwi [*parsk* I co, kiedy ojczulek jej otworzy zamierza powiedzieć „Dobry wieczór, czy byłby pan uprzejmy dać się zabić?”?]. Po chwili dobiegły mnie dźwięki, sugerujące, że ktoś zaraz mi otworzy. Powoli sięgałam po różdżkę, a progu pojawiła się szczupła blondynka [slut!] w bladoniebieskim szlafroku. Mimowolnie uśmiechnęłam się kpiąco, lecz nie użyłam różdżki [No całe szczęście, że nie zabiłaś jej za to, że jest niebieskoszlafrokową blondynką!]. Ukryłam ją pod fałdą płaszcza, tak, aby kobieta jejnie zauważyła. Zupełnie nie pomyślałam o tym, że w domu mógł mieszkać ktoś jeszcze. Musiałam wykorzystać tą sytuację, choć w maleńkim stopniu.
Kobieta patrzyła na mnie nieco zdziwiona, lecz powiedziała:
- Dzień dobry – uśmiechnęła się blado, choć w jej głosie mogłam wyczuć nutkę paniki [Bo... zobaczyła niziołka w za dużym płaszczu?] [„Ojciec! Ooojciec!” świszczała Bezimienna dla podtrzymania mrocznej atmosfery]. – Co pani tu robi o tak wczesnej porze?
Zaśmiałam się w duchu. Głupia otworzyła mi drzwi [Nieeee?!]. Prawdopodobnie, nie miała również różdżki, co było jeszcze większym błędem.
Przybrałam przyjazny uśmiech na twarzy [Uśmiechy na całej reszcie swego ciała zostawiła w spokoju] i zrzuciłam kaptur. W oczach blondynki od razu strach ustąpił miejsca serdeczności.
- Witam – odezwałam się przyjaznym tonem głosu. – Przepraszam, że nachodzę rankiem, ale mam pilną sprawę. Mieszka tu może Carl Sandman [Przez chwilę miałem straszne przeczucie, że prawidłowa odpowiedź na to pytanie brzmi „Nie, jest tu Morfeusz, dla przyjaciół Sen z Nieskończonych, poprosić?”]?
- Tak, od dawna – odpowiedziała od razu. –Ale dlaczego chce się pani z nim zobaczyć?
- Mam z nim do omówienia ważną sprawę… nie mam zbyt dużo czasu. [To tekst, którym z całą pewnością zaskarbisz sobie jej zaufanie...]
- W takim razie zapraszam [„obca osobo, o której nic nie wiem. Słyszała pani o tych śmierciożercach? Potworność, strach ludzi do domu wpuszczać...”] – rzekła bez chwili zawahania. – Ale Carl jeszcze śpi, więc może…
- Poczekam, oczywiście.
Kobieta ustąpiła miejsca w drzwiach. Weszłam do domu i mimowolnie się skrzywiłam. Tyle wspomnień kłębiło mi się w umyśle, dotyczących zakątków owej posiadłości. Wiele z nich było wyblakłych, lecz niektóre przetrwały z niesamowitą dokładnością [„Nie kupił mi mojej wymarzonej lalki! Nie pozwolił mi zatrzymać kotka! A, i jeszcze zabił moją matkę. Ale tym kotkiem to przegiął pałę!”].
- Zapraszam do salonu – usłyszałam i poszłam za kobietą. Przekroczyłam próg głównego pomieszczenia w domu i rozejrzałam się wokoło. Ściany były bladozielone, a na ciemnobrązowej podłodze położono oliwkowy, puszysty dywan. Zaś na nim, ustawiono dwie duże, czarne sofy, stojące na przeciwko wielkiego, starego kominka [To miałoby znaczenie tylko wtedy, gdybyś zamierzała o ten kominek rozwalić jego głowę a narzeczoną udusić jej własnymi jelitami na sofach tak, aby krew splamiła dywanik. Jeśli nie- wystarczyłoby stwierdzenie, że było ładnie]. Przy ścianach, na licznych szafkach i półkach, położono kwiaty, które świetnie współgrały zresztą ozdób; dzbanami, obrazami i rzeźbami [doskonale cię rozumiem, moja droga. Też nie lubię zabijać ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia o estetyce...].
W posesji było inaczej, niż zapamiętałam. Blade, ponure pomieszczenia zmieniły się w naturalne, bardziej żywe. Do salonu wpadały jasne promienie słońca, których dawniej nikt tu nie mógł zobaczyć; kiedyś, okna prawie w całości były zarośnięte trującym bluszczem [„Po kątach wciąż jeszcze można było znaleźć sekretarzyki na napisem »Własność Morticii Adams«. I zastanawiająco długie, blond włosy”].
- Rozgość się, a ja przyniosę coś do picia– rzekła blondynka [sprawiając, że analizatorzy zaczęli się zastanawiać, jak głupia (albo potężna) może być ta kobieta], a ja kiwnęłam głową i usiadłam na kanapie.– Herbaty?
- Poproszę.
Gdy tylko kobieta wyszła z salonu, zerwałam się z miejsca i [wzorem wszystkich bohaterów komputerowych przygodówek i rpgów] po cichu zaczęłam przeglądać szafki. Chciałam znaleźć coś na jej temat, na temat Charlesa. Nie znalazłam jednak nic, oprócz starych fotografii i albumów. Wyjęłam jeden i zaczęłam przeglądać. Na wszystkich zdjęciach, była owa blondynka i mój brat; wyglądali na szczęśliwą rodzinę, gdy nie stał obok Carl [No to faktycznie szczęśliwa rodzina!]. Bardzo mnie ciekawiło, a jednocześnie byłam zdumiona tym, że mój ojciec ponownie założył rodzinę. On nigdy nie kochał, nie współczuł [Ale jednak JAKOŚ począł dwójkę dzieci- i najwyraźniej był w stanie z ich matką stworzyć stały związek]. Przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Był bardzo podobny do swojego dziadka –Marvola Gaunta [a to jest bardzo ciekawe, bo Marvolo miał dwoje dzieci – jedno było kompletnym świrusem, a drugie to matka Voldemorta. Ciekawym, jak bardzo aŁtorka ukrzywdziła kanon, chcąc dać swojej boCHaterce fajne backstory]. On tak samo gardził wszystkimi, wyżywał się na ludziach.
Jestem egoistką [TAK!] , pomyślałam. Jestem cholerną egoistką, bo chcę zniszczyć życie Charlesowi [TYLKO dlatego? I absolutnie nic innego nie przychodzi ci do głowy?]. Nie chciałam, ale musiałam to zrobić, by zaspokoić pragnienie. Bałam się tego uczucie, tego, co ze mną robi. Zemsta to okropna rzecz, ale była mi potrzebna. Jak powietrze, jak życie, jak… śmierć, abym mogła wreszcie poczuć spokój. To uczucie mnie dręczyło, jak nic innego [*powoli wycofuje się na z góry upatrzone pozycje* dawno nie mieliśmy psychopaty na łamach Ministerstwa, nie powiem, żebym tęsknił...] [*parska* Aj, weź przestań. Żaden psychopata, po prostu kolejna nastka próbuje zbudować gotycki klimat bez znajomości używanych słów i koncepcji sensu].
- Coś się stało? – usłyszałam za plecami pełne troski pytanie. Obróciłam się gwałtownie i  strąciłam wazon. Na szczęście w porę go złapałam i obeszło się bez szkód [Fajnie. A twoje prawdziwe imię brzmi Clark czy Peter?] [Albo Wally, Barry, Pietro, albo...] [PRZESTAŃ NERDZIĆ!] .
- Nie, nic – odpowiedziałam, biorąc filiżankę z herbatą. – Dziękuję.
- Naprawdę, nie ma za co – odrzekła i zaśmiała się serdecznie. – Przyjaciele Carla, to moi przyjaciele [Kto powiedział, że to jego przyjaciółka?].
Zachłysnęłam się herbatą, ledwo powstrzymując śmiech. Nie mogłam uwierzyć, że ta kobieta była taka naiwna. Powiedziałam jedno słowo [*spogląda na cała tę scenę* Coś długie to słowo...], a ona już posądza mnie o przyjaźń.
-  Przepraszam – rzekłam, gdy już się uspokoiłam. – Może mi pani coś o nim opowiedzieć? [?! Hej, kto tu komu wbija się na chatę w środku nocy?!] Moja… moja rodzina odwielu lat nie miała [odwetu] kontaktu z Sandmanami, a kiedyś byliśmy naprawdę w bardzo dobrych stosunkach – skłamałam, odstawiając filiżankę na stół. – A o ile dobrze wiem, Sandman, to teraz także pani nazwisko.
Blondynka zarumieniła się, a po chwili odrzekła z dumą. Najwyraźniej ucieszyła się, że ktoś wreszcie zapytał o jej życie.
- Tak, pobraliśmy się jedenaście lat temu [*cofa się do rozdziału pierwszego: „Wszystko zaczęło się dziesięć lat temu, gdy byłam świadkiem śmierci matki”* Memory! Do you use it?!]. Co dziwne, na nasz ślub przybyła tylko moja rodzina. Od strony Carla nikt się nie pojawił. Mówił, że jego rodzice nie żyją, a reszta… reszta się nim podobno nie interesuje. Zawsze mu z tego powodu współczułam, bo ja zawsze miałam wszystko; miłość, dom, wiele pieniędzy [Szczególnie to ostatnie warto jest dodać w rozmowę z całkiem nieznajomą osobą!].
Słuchałam jej opowieści z przymrużeniem oka. Stwierdziłam, że większość tego, co powiedział jej mój ojciec było kłamstwem. Jakby inaczej? Przecież gdyby był szczery, trafiłby do Azkabanu i nie założyłby rodziny ponownie. Dziwiłam się, dlaczego to zrobił. Po co mu syn i żona, skoro ostatnim razem nie umiał się nimi opiekować? [Mam rozumieć, że mamy kompletnie zignorować możliwość, że matka boCHaterki była wiedźmą i ojczulek zabił ją w obronie własnej? Bo w tym momencie mamy tak mało danych, że między tą dwójką mogło wydarzyć się cokolwiek!]
- Później urodził się Charles –kontynuowała, a ja zaczęłam uważniej słuchać. – Carl nie chciał dziecka, był zły. Chyba nigdy nie lubił dzieci… [WOW! Kobieto, słyszałaś kiedyś o prywatności?] [Skoro Charles jest synem Tej Drugiej- której Bezimienna nie znała dotychczas- to skąd wiedziała, że to jej brat i ogólnie mówiła o nim tak, jakby się znali?]
Spojrzałam na nią. Na jej twarzy pojawił się ból, który ponownie zamaskowała serdecznym uśmiechem. Jednakże domyślałam się, że ta ,,złość’’ nie była taka mała, jakby się wydawało.
- Później mu przeszło, choć czasem był…
- Przepraszam, że przerywam [„pani bardzo intymną wypowiedź i pragnę nadmienić, że kompletnie wisi mi pani zaufanie i chęć wygadania”] – rzekłam, słysząc, że ciężko jest jej o tym mówić. Nagle poczułam pewną więź z ową kobietą Było mi jej żal [„Było Mi Jej Żal” to imię tej kobiety czy aŁtorka w pogardzie mając interpunkcję?], lecz teraz byłam pewna, że moja zemsta przyniesie korzyści nie tylko mi [O tak, na pewno ucieszy się kiedy zamordujesz jej męża i ojca jej dziecka!]. – Nie wiem nawet jak pani ma na imię.
- Alice- przedstawiła się.
- Miło poznać – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem. –Eireen [i tak będziemy ci mówić Mary Sue, bo kto by spamiętał...].
- Również miło. Posłuchaj, czekamy już długo, może iść obudzić…
- Nie będzie trzeba – usłyszałam chłodny głos za plecami [O, cliffhanger! Nie jest ci zimno jak cie tak odarła z bycia zaskakującym?]. Moja reakcja była natychmiastowa – wstałam i wyciągnęłam różdżkę, celując prosto w pierś mężczyzny [profesjonaliści zawsze celują w głowę...] [Kto?] [… Masz rację, zapomnij].
- Co tu się… - zaczęła zdezorientowana Alice, patrząc to na mnie, to na męża, który również błyskawicznie wyciągnął różdżkę [z kieszeni pidżamy...].
- Alice, do mnie! – zagrzmiał. [„Do nogi!” zagrzmiał dowodząc tym swej nieczułości i niedbania o żonę w obliczu niebezpiecznej smarkuli z różdżką i Mrocznym Znakiem] Nic się nie zmienił – ten sam nienawistny wzrok, ostrość i furia, gdy coś mu się nie spodoba [to jeszcze nic. Powinnaś zobaczyć jego wzrok, kiedy ktoś mu zabierze ostatnią bajaderkę!].
- Nadal nie rozumiem…
Alice! – ryknął, a kobieta pośpiesznie stanęła za jego plecami.
Nie podobało mi się to, w jaki sposób ją traktował [Zasłanianie własnym ciałem ukochanej osoby uskuteczniają tylko neandertale!]. Była popychadłem we własnym domu, jak pies, jak skrzat, jak… mama [=.= O Manwe, czy aŁtorka naprawdę sądzi, że będzie nam szkoda kobiety o którą troszczy się jej mąż i który denerwuje się, gdy jej coś grozi?].
Po raz kolejny tego dni, wściekłość we mnie wezbrała [Mary Sue... SMASH!]. Nie mogłam się powstrzymać [Wściekłością jej się ulało? ^^] [A wiesz, jak się taką wściekłość ciężko zmywa z dywanu?]; machnęłam różdżką, a z jej końca pomknął w kierunku mojego ojca, zielony promień. Usłyszałam jak Alice wciąga gwałtownie i cofa się w tył, kuląc się ze strachu.
- Nie, tak się nie będziemy bawić! –krzyknął, z łatwością odbijając klątwę.
- Nigdy się ze mną bawiłeś, ojcze –wysyczałam przez zaciśnięte zęby [„Pamiętasz, jak przez miesiąc co wieczór chciałam z tobą grać w chińczyka a ty miałeś ważniejsze sprawy?! Teraz za to zapłacisz!”].
Kobieta dopiero po chwili zrozumiała sens moich słów, bo zaczęła jeszcze szybciej przenosić wzrok z ze mnie, na Carla. Najwyraźniej nie mogła zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi [Chodź do nas, Alice, mamy popcorn i czarny humor, podzielimy się!]. Za to na ojcu moja wypowiedź nie zrobiła żadnego wrażenia, wręcz przeciwnie – zaśmiał się.
- Widzę, że Voldemort nie nauczył cię tylko bawić się magią, ale również… [Manwe, czy boCHaterka ze swoimi przekonaniami maskowała się tak kiepsko, że nawet facet, który nie widział jej od dziesięciolecia wie o nich?]
- Zamknij się! – warknęłam. Nie podobało mi się, w jaki sposób mówił o Czarnym Panu. Wprawdzie często się z nim awanturowałam [z Voldemortem T.T], przez co mogło się wydawać, że pałamy do siebie tylko nienawiścią.  Zasługiwał jednak na szacunek. Był najpotężniejszym czarodziejem, jakiego udało mi się spotkać. [tymczasem Dumbledore, przechadzający się po swoim gabinecie i snujący dalekosiężne plany pokonania Voldermorta, poczuł satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. Nie był tylko pewien, dlaczego...] – Nic nie wiesz, o tym, co się ze mną działo!
- Wiem, więcej niż myślisz. Odkąd dowiedziałem się, że żyjesz, tylko czekałem, aż do mnie przyjdziesz –powiedział z tajemniczym uśmiechem.
- Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz? – To pytanie wymknęło mi się z ust, zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć [no, faktycznie. Zwłaszcza że większość nienawidzenia odwalasz tutaj TY].
Carl wybuchł śmiechem [dołączyła do niego Ithil], nie zwracając uwagi na Alice, która kuliła się za nim, najwyraźniej przerażona tym wszystkim. Był okropny, brzydziłam się nim. Chciałam mieć już wszystko za sobą, nie wiedziałam, że przyjście tu będzie takie bolesne.
                -Ależ ja cie nie nienawidzę. Jesteś dla mnie po prostu nikim, Eireen. Rozwydrzona gówniara, która myśli, że ma ze mną szanse – warknął ze wstrętem [Dobrze gada! Polać mu!].

***
No cóż, rozdział na pewno nieco lepszy od poprzedniego.Miałam cały pobyt Eireen zawrzeć w jednym rozdziale, ale wyszłoby zbyt długo.
Mam nadzieję, ze trochę się wyjaśniło, ale jednak nie zawrę wszystkiego w jednym wpisie. Trochę jeszcze Was pomęczę.
Nowy szablon, co o nim sądzicie? Może nie jest idealny, ale zrobiłam go sama, ot co! Na razie będziecie się męczyć z moimi pracami :D
Przypominam o subskrycji! Osoby, które chcą być informowane, proszę o wpisanie się tam!
Dedykacja dla Legilimencjii!
EDIT: Zrobiłam drzewo genealogiczne, przedstawiające całe pokrewieństwo Czarnego Pana z Eireen TU. [I okazuje się, że aŁtoreczka wymyśliła nową Gauntównę! Cieszycie się? My też nie!] W bohaterach, dodałam zakładkę ,, Postacie wymienione w drzewie genealogicznym'' Serdecznie zapraszam do obejrzenia :D