poniedziałek, 6 lutego 2012

14.3 Banalność, sztampa i nielogiczność zła, czyli "Ojcze! Chcę cię zabić! Matko! Chcę... Ojcze! Chcę cię zabić!"


Szanowny Internecie, Drodzy Czytelnicy!
Ostatnim razem zostawiliśmy naszą Mary Sue dyszącą chęcią zemsty. Czy zostanie ona zaspokojona? Nie bardzo, ale i tak jest śmiesznie.
Poznamy powiem Najufniejszą Osobę Świata, zerkniemy na Chytry Plan Dumbledore'a, popływamy w basenie wymowy, i zapłaczemy na zranionym kanonem!

Bawcie się!

Zanalizowali: Ithil i Johnny Zeitgeist

ROZDZIAŁ 3: ,, Zbyt długo ignorowałam chęć zemsty''
Słońce leniwie wznosiło się w górę, oblewając wszystko swoimi promieniami [CHLUST!]. Miałam mało czasu, bardzo mało. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęła cała noc. Świtało, więc powinnam być już dawno w Hogwarcie. Dumbledore zapewne wiedział o tym, że opuściłam zamek [Czyżby dla lepszego kontrolowania becikowego zainstalował cipy... um, to jest „chipy”, oczywiście... wszystkim swoim uczennicom? ^^]. Zawsze był świadom tego, iż wychodzę ze szkoły, gdy nie było to dozwolone [A skąd TY wiesz, że ON wie? Napomknął kiedyś przy śniadaniu? Czy może mówi przez sen?]. Co dziwne, nigdy nie próbował mnie zatrzymywać [On też wiedział jaka jesteś głupia sądząc, że jesteś tajnym agentem Voldemorta. Choć właściwie to nawet nie - przecież afiszujesz się ze związkami z nim tak, że ślepy by zauważył] [Gdyby próbował ją zatrzymać, wujek Voldzio podmieniłby ją na kogoś bardziej kompetentnego. Krzak jeżyn, na przykład]. Wiedział, do kogo się udaję, a mimo tego dalej pozwalał mi na to wszystko. Czyżby kolejny błąd siwiejącego starca? [Raczej naiwnej smarkuli] Zawsze postrzegałam go jako naiwnego głupca i chyba się nie myliłam [Tak, uważaj go za siwiejącego, naiwnego starca. Dokładnie zgodnie z planem...]. Ufał ludziom, którzy najmniej na to zasługiwali, w tym mnie [To miło, że sama siebie oceniasz jako niegodną zaufania...] [Można jej zaufać, że będzie niegodna zaufania. To już coś]. Ja prawdzie nic do niego nie miałam; mogłam nawet stwierdzić, że to właśnie jemu zawdzięczam to, iż dalej mogę przebywać w Hogwarcie [No właśnie...].  Wstawiał się za mną, gdy inni kategorycznie posądzali mnie o różne rzeczy, których oczywiście byłam sprawcą. A Dumbledore mi wybaczał, czego nigdy nie rozumiałam [moja teoria jest taka, że podsuwał jej dezinformacje, które miały popsuć śmierciożercom szyki]. Wierzył w to, że naprawdę nie jestem po stronie Czarnego Pana. Nie w słowach, lecz w czynach, człowiek pokazuje swe prawdziwe oblicze, tak powiedział [A potem zaczął mruczeć pod nosem jakieś strasznie długie i trudne słowo na „b”. „Bilecik chowa” czy coś takiego...]. Problem tkwi w tym, że to, co mówię, i to, co robię, może być kłamstwem. Nie znam prawdziwej siebie, więc i moja prawdziwa natura nie będzie ukazana ani w czynach, ani w słowach [*wkłada monokl i ogląda to zdanie pod światło* Toż to bullshit najwyższej próby!]. Wydaję mi się czasami, że wszystko wokoło mnie jest fałszywe, w tym także i ja [problemy z tożsamością? Nie pierwsza Mary Sue, która powinna udać się do terapeuty...].
Mój wzrok padł na dom na wzgórzu. Teraz moja cała uwaga znów skupiła się na nim. Dzieliło mnie tylko kilka kroków od drzwi, a dopiero teraz [zauważyłaś ten dom!?] uświadomiłam sobie, co tu robię. Przyszłam zabić swojego ojca [a co zamierzasz zrobić po śniadaniu?]. Nie, on nie był moim ojcem. Był kimś, przez kogo nie miałam matki [Rozumiem, że to się w jakiś sposób wyklucza?]. Kimś, kto zniszczył mi dzieciństwo, dla swoich własnych celów [rodzice zwykle tak robią...].
Wściekłość znów się mnie wezbrała, jednak szybko ją stłumiłam. Musiałam zapanować nad gniewem. Wystarczyłby jeden gwałtowny, nieprzemyślany ruch, a poniosłabym klęskę [Co nie groziło jej najwyraźniej przy spotkaniu z Voldemortem]. Znowu. Zresztą, przybywając tu bez żadnego konkretnego planu, już skazywałam się na przegraną. Wiecznie nieprzemyślane decyzję, niedługo przyczynią się do mojej pewnej zguby [*energicznie i z nadzieją kiwa głową*].
Lecz nie mogłam teraz zawrócić. Zbyt długo ignorowałam pragnienie zemsty [a co? Pikało ci, czy swędziało w okolicach kolan?]. Wmówiłam sobie, że co się stało, to się nieodstanie, dalej okłamując samą siebie, iż to wszystko mnie nie obchodzi. Tonęłam w rzece kłamstw [„a ponadto zgubiłam kąpielówki sensu idąc na basen wymowy”] [*pluska się w bajorku tumiwisizmu*], choć wiedziałam, że mogą szybko wypłynąć na powierzchnię. Zanurzona w nicości nieświadomie cierpiałam, odsuwając od siebie wszystkich i wszystko. Byłam jak pies, który uwiązany na krótkiej smyczy, słucha tylko i wyłącznie swojego pana [Aha-aha, czyli konkretnie kogo? Voldemorta? Tak się zachowuje pies wobec pana? No nie rozśmieszaj mnie. Chyba, że masz sama w sobie małego dyktatora...]. Choć nie ma on dużo do zrobienia, bojest ograniczony, dalej posłusznie wypełnia rozkazy. Nie chce robić tych rzeczy, a jednak wykonuje je, bo boi się uciec. W końcu musi znaleźć siłę i zerwać łańcuch, by wreszcie wyrwać się z kajdan kłamstw, które sam tworzy.
Wtenczas [Onegdaj!] [To kuzyn Natenczasa Wojskiego?] uświadomiłam sobie, że nie mogę dłużej uciekać. Prawda wciąż będzie, a bez niej jestem tylko słabsza. Cierpienie, ból i łzy [szczególnie te pojedyncze!], nie są oznaką bezsilności [Nie są?]. To one dają mi siłę, sprawiają, że czuję się mocniejsza [i pewnie jeszcze wzrok masz dzięki nim lepszy, co?]. Niemniej jednak, teraz nie mogę dać się omamić uczuciom.
Weszłam na drewniana werandę, która zaskrzypiała cicho, uginając się pod moim ciężarem. Wyczuwałam zaklęcia ochronne [*niuch-niuch* Mięta i olej napędowy!], więc w domu musiał ktoś być [Rozumiem, że dla czarodziejów zaklęcia obronne to coś jak dla nas przekręcenie zasuwki? Do dupy z taką ochroną, skoro i tak każdy kto chce może je sobie minąć!]. Myślałam, że od dawna będzienie zamieszkany [Będzieny to jakich rodzaj magicznego stworzenia, które obejmuje mieszkania po ludziach?]. Przerdzewiałe drzwi, wybite okna strychu, sprawiały wrażenie, iż posiadłość jest opustoszała [Ach tak, dawno już żadna z „naszych” aŁtoreczek nie używała błędnie „iż” zamiast „że”!]. Mój ojciec okrył się hańbą, przebywając w tym domu [-.- Bo co, dom był splugawiony krwią twojej matki?]. Mógłby chociaż doprowadzić go do porządku. Był niegodny bycia potomkiem Salazara Slytherina, a nawet samym czarodziejem [*przypomina sobie, jak w książce byli opisywani czarodzieje i ich domy* No, to raczej nie było priorytetem w magicznym świecie...].
Wciąż z zarzuconym kapturem na głowę, zapukałam do drzwi [*parsk* I co, kiedy ojczulek jej otworzy zamierza powiedzieć „Dobry wieczór, czy byłby pan uprzejmy dać się zabić?”?]. Po chwili dobiegły mnie dźwięki, sugerujące, że ktoś zaraz mi otworzy. Powoli sięgałam po różdżkę, a progu pojawiła się szczupła blondynka [slut!] w bladoniebieskim szlafroku. Mimowolnie uśmiechnęłam się kpiąco, lecz nie użyłam różdżki [No całe szczęście, że nie zabiłaś jej za to, że jest niebieskoszlafrokową blondynką!]. Ukryłam ją pod fałdą płaszcza, tak, aby kobieta jejnie zauważyła. Zupełnie nie pomyślałam o tym, że w domu mógł mieszkać ktoś jeszcze. Musiałam wykorzystać tą sytuację, choć w maleńkim stopniu.
Kobieta patrzyła na mnie nieco zdziwiona, lecz powiedziała:
- Dzień dobry – uśmiechnęła się blado, choć w jej głosie mogłam wyczuć nutkę paniki [Bo... zobaczyła niziołka w za dużym płaszczu?] [„Ojciec! Ooojciec!” świszczała Bezimienna dla podtrzymania mrocznej atmosfery]. – Co pani tu robi o tak wczesnej porze?
Zaśmiałam się w duchu. Głupia otworzyła mi drzwi [Nieeee?!]. Prawdopodobnie, nie miała również różdżki, co było jeszcze większym błędem.
Przybrałam przyjazny uśmiech na twarzy [Uśmiechy na całej reszcie swego ciała zostawiła w spokoju] i zrzuciłam kaptur. W oczach blondynki od razu strach ustąpił miejsca serdeczności.
- Witam – odezwałam się przyjaznym tonem głosu. – Przepraszam, że nachodzę rankiem, ale mam pilną sprawę. Mieszka tu może Carl Sandman [Przez chwilę miałem straszne przeczucie, że prawidłowa odpowiedź na to pytanie brzmi „Nie, jest tu Morfeusz, dla przyjaciół Sen z Nieskończonych, poprosić?”]?
- Tak, od dawna – odpowiedziała od razu. –Ale dlaczego chce się pani z nim zobaczyć?
- Mam z nim do omówienia ważną sprawę… nie mam zbyt dużo czasu. [To tekst, którym z całą pewnością zaskarbisz sobie jej zaufanie...]
- W takim razie zapraszam [„obca osobo, o której nic nie wiem. Słyszała pani o tych śmierciożercach? Potworność, strach ludzi do domu wpuszczać...”] – rzekła bez chwili zawahania. – Ale Carl jeszcze śpi, więc może…
- Poczekam, oczywiście.
Kobieta ustąpiła miejsca w drzwiach. Weszłam do domu i mimowolnie się skrzywiłam. Tyle wspomnień kłębiło mi się w umyśle, dotyczących zakątków owej posiadłości. Wiele z nich było wyblakłych, lecz niektóre przetrwały z niesamowitą dokładnością [„Nie kupił mi mojej wymarzonej lalki! Nie pozwolił mi zatrzymać kotka! A, i jeszcze zabił moją matkę. Ale tym kotkiem to przegiął pałę!”].
- Zapraszam do salonu – usłyszałam i poszłam za kobietą. Przekroczyłam próg głównego pomieszczenia w domu i rozejrzałam się wokoło. Ściany były bladozielone, a na ciemnobrązowej podłodze położono oliwkowy, puszysty dywan. Zaś na nim, ustawiono dwie duże, czarne sofy, stojące na przeciwko wielkiego, starego kominka [To miałoby znaczenie tylko wtedy, gdybyś zamierzała o ten kominek rozwalić jego głowę a narzeczoną udusić jej własnymi jelitami na sofach tak, aby krew splamiła dywanik. Jeśli nie- wystarczyłoby stwierdzenie, że było ładnie]. Przy ścianach, na licznych szafkach i półkach, położono kwiaty, które świetnie współgrały zresztą ozdób; dzbanami, obrazami i rzeźbami [doskonale cię rozumiem, moja droga. Też nie lubię zabijać ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia o estetyce...].
W posesji było inaczej, niż zapamiętałam. Blade, ponure pomieszczenia zmieniły się w naturalne, bardziej żywe. Do salonu wpadały jasne promienie słońca, których dawniej nikt tu nie mógł zobaczyć; kiedyś, okna prawie w całości były zarośnięte trującym bluszczem [„Po kątach wciąż jeszcze można było znaleźć sekretarzyki na napisem »Własność Morticii Adams«. I zastanawiająco długie, blond włosy”].
- Rozgość się, a ja przyniosę coś do picia– rzekła blondynka [sprawiając, że analizatorzy zaczęli się zastanawiać, jak głupia (albo potężna) może być ta kobieta], a ja kiwnęłam głową i usiadłam na kanapie.– Herbaty?
- Poproszę.
Gdy tylko kobieta wyszła z salonu, zerwałam się z miejsca i [wzorem wszystkich bohaterów komputerowych przygodówek i rpgów] po cichu zaczęłam przeglądać szafki. Chciałam znaleźć coś na jej temat, na temat Charlesa. Nie znalazłam jednak nic, oprócz starych fotografii i albumów. Wyjęłam jeden i zaczęłam przeglądać. Na wszystkich zdjęciach, była owa blondynka i mój brat; wyglądali na szczęśliwą rodzinę, gdy nie stał obok Carl [No to faktycznie szczęśliwa rodzina!]. Bardzo mnie ciekawiło, a jednocześnie byłam zdumiona tym, że mój ojciec ponownie założył rodzinę. On nigdy nie kochał, nie współczuł [Ale jednak JAKOŚ począł dwójkę dzieci- i najwyraźniej był w stanie z ich matką stworzyć stały związek]. Przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Był bardzo podobny do swojego dziadka –Marvola Gaunta [a to jest bardzo ciekawe, bo Marvolo miał dwoje dzieci – jedno było kompletnym świrusem, a drugie to matka Voldemorta. Ciekawym, jak bardzo aŁtorka ukrzywdziła kanon, chcąc dać swojej boCHaterce fajne backstory]. On tak samo gardził wszystkimi, wyżywał się na ludziach.
Jestem egoistką [TAK!] , pomyślałam. Jestem cholerną egoistką, bo chcę zniszczyć życie Charlesowi [TYLKO dlatego? I absolutnie nic innego nie przychodzi ci do głowy?]. Nie chciałam, ale musiałam to zrobić, by zaspokoić pragnienie. Bałam się tego uczucie, tego, co ze mną robi. Zemsta to okropna rzecz, ale była mi potrzebna. Jak powietrze, jak życie, jak… śmierć, abym mogła wreszcie poczuć spokój. To uczucie mnie dręczyło, jak nic innego [*powoli wycofuje się na z góry upatrzone pozycje* dawno nie mieliśmy psychopaty na łamach Ministerstwa, nie powiem, żebym tęsknił...] [*parska* Aj, weź przestań. Żaden psychopata, po prostu kolejna nastka próbuje zbudować gotycki klimat bez znajomości używanych słów i koncepcji sensu].
- Coś się stało? – usłyszałam za plecami pełne troski pytanie. Obróciłam się gwałtownie i  strąciłam wazon. Na szczęście w porę go złapałam i obeszło się bez szkód [Fajnie. A twoje prawdziwe imię brzmi Clark czy Peter?] [Albo Wally, Barry, Pietro, albo...] [PRZESTAŃ NERDZIĆ!] .
- Nie, nic – odpowiedziałam, biorąc filiżankę z herbatą. – Dziękuję.
- Naprawdę, nie ma za co – odrzekła i zaśmiała się serdecznie. – Przyjaciele Carla, to moi przyjaciele [Kto powiedział, że to jego przyjaciółka?].
Zachłysnęłam się herbatą, ledwo powstrzymując śmiech. Nie mogłam uwierzyć, że ta kobieta była taka naiwna. Powiedziałam jedno słowo [*spogląda na cała tę scenę* Coś długie to słowo...], a ona już posądza mnie o przyjaźń.
-  Przepraszam – rzekłam, gdy już się uspokoiłam. – Może mi pani coś o nim opowiedzieć? [?! Hej, kto tu komu wbija się na chatę w środku nocy?!] Moja… moja rodzina odwielu lat nie miała [odwetu] kontaktu z Sandmanami, a kiedyś byliśmy naprawdę w bardzo dobrych stosunkach – skłamałam, odstawiając filiżankę na stół. – A o ile dobrze wiem, Sandman, to teraz także pani nazwisko.
Blondynka zarumieniła się, a po chwili odrzekła z dumą. Najwyraźniej ucieszyła się, że ktoś wreszcie zapytał o jej życie.
- Tak, pobraliśmy się jedenaście lat temu [*cofa się do rozdziału pierwszego: „Wszystko zaczęło się dziesięć lat temu, gdy byłam świadkiem śmierci matki”* Memory! Do you use it?!]. Co dziwne, na nasz ślub przybyła tylko moja rodzina. Od strony Carla nikt się nie pojawił. Mówił, że jego rodzice nie żyją, a reszta… reszta się nim podobno nie interesuje. Zawsze mu z tego powodu współczułam, bo ja zawsze miałam wszystko; miłość, dom, wiele pieniędzy [Szczególnie to ostatnie warto jest dodać w rozmowę z całkiem nieznajomą osobą!].
Słuchałam jej opowieści z przymrużeniem oka. Stwierdziłam, że większość tego, co powiedział jej mój ojciec było kłamstwem. Jakby inaczej? Przecież gdyby był szczery, trafiłby do Azkabanu i nie założyłby rodziny ponownie. Dziwiłam się, dlaczego to zrobił. Po co mu syn i żona, skoro ostatnim razem nie umiał się nimi opiekować? [Mam rozumieć, że mamy kompletnie zignorować możliwość, że matka boCHaterki była wiedźmą i ojczulek zabił ją w obronie własnej? Bo w tym momencie mamy tak mało danych, że między tą dwójką mogło wydarzyć się cokolwiek!]
- Później urodził się Charles –kontynuowała, a ja zaczęłam uważniej słuchać. – Carl nie chciał dziecka, był zły. Chyba nigdy nie lubił dzieci… [WOW! Kobieto, słyszałaś kiedyś o prywatności?] [Skoro Charles jest synem Tej Drugiej- której Bezimienna nie znała dotychczas- to skąd wiedziała, że to jej brat i ogólnie mówiła o nim tak, jakby się znali?]
Spojrzałam na nią. Na jej twarzy pojawił się ból, który ponownie zamaskowała serdecznym uśmiechem. Jednakże domyślałam się, że ta ,,złość’’ nie była taka mała, jakby się wydawało.
- Później mu przeszło, choć czasem był…
- Przepraszam, że przerywam [„pani bardzo intymną wypowiedź i pragnę nadmienić, że kompletnie wisi mi pani zaufanie i chęć wygadania”] – rzekłam, słysząc, że ciężko jest jej o tym mówić. Nagle poczułam pewną więź z ową kobietą Było mi jej żal [„Było Mi Jej Żal” to imię tej kobiety czy aŁtorka w pogardzie mając interpunkcję?], lecz teraz byłam pewna, że moja zemsta przyniesie korzyści nie tylko mi [O tak, na pewno ucieszy się kiedy zamordujesz jej męża i ojca jej dziecka!]. – Nie wiem nawet jak pani ma na imię.
- Alice- przedstawiła się.
- Miło poznać – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem. –Eireen [i tak będziemy ci mówić Mary Sue, bo kto by spamiętał...].
- Również miło. Posłuchaj, czekamy już długo, może iść obudzić…
- Nie będzie trzeba – usłyszałam chłodny głos za plecami [O, cliffhanger! Nie jest ci zimno jak cie tak odarła z bycia zaskakującym?]. Moja reakcja była natychmiastowa – wstałam i wyciągnęłam różdżkę, celując prosto w pierś mężczyzny [profesjonaliści zawsze celują w głowę...] [Kto?] [… Masz rację, zapomnij].
- Co tu się… - zaczęła zdezorientowana Alice, patrząc to na mnie, to na męża, który również błyskawicznie wyciągnął różdżkę [z kieszeni pidżamy...].
- Alice, do mnie! – zagrzmiał. [„Do nogi!” zagrzmiał dowodząc tym swej nieczułości i niedbania o żonę w obliczu niebezpiecznej smarkuli z różdżką i Mrocznym Znakiem] Nic się nie zmienił – ten sam nienawistny wzrok, ostrość i furia, gdy coś mu się nie spodoba [to jeszcze nic. Powinnaś zobaczyć jego wzrok, kiedy ktoś mu zabierze ostatnią bajaderkę!].
- Nadal nie rozumiem…
Alice! – ryknął, a kobieta pośpiesznie stanęła za jego plecami.
Nie podobało mi się to, w jaki sposób ją traktował [Zasłanianie własnym ciałem ukochanej osoby uskuteczniają tylko neandertale!]. Była popychadłem we własnym domu, jak pies, jak skrzat, jak… mama [=.= O Manwe, czy aŁtorka naprawdę sądzi, że będzie nam szkoda kobiety o którą troszczy się jej mąż i który denerwuje się, gdy jej coś grozi?].
Po raz kolejny tego dni, wściekłość we mnie wezbrała [Mary Sue... SMASH!]. Nie mogłam się powstrzymać [Wściekłością jej się ulało? ^^] [A wiesz, jak się taką wściekłość ciężko zmywa z dywanu?]; machnęłam różdżką, a z jej końca pomknął w kierunku mojego ojca, zielony promień. Usłyszałam jak Alice wciąga gwałtownie i cofa się w tył, kuląc się ze strachu.
- Nie, tak się nie będziemy bawić! –krzyknął, z łatwością odbijając klątwę.
- Nigdy się ze mną bawiłeś, ojcze –wysyczałam przez zaciśnięte zęby [„Pamiętasz, jak przez miesiąc co wieczór chciałam z tobą grać w chińczyka a ty miałeś ważniejsze sprawy?! Teraz za to zapłacisz!”].
Kobieta dopiero po chwili zrozumiała sens moich słów, bo zaczęła jeszcze szybciej przenosić wzrok z ze mnie, na Carla. Najwyraźniej nie mogła zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi [Chodź do nas, Alice, mamy popcorn i czarny humor, podzielimy się!]. Za to na ojcu moja wypowiedź nie zrobiła żadnego wrażenia, wręcz przeciwnie – zaśmiał się.
- Widzę, że Voldemort nie nauczył cię tylko bawić się magią, ale również… [Manwe, czy boCHaterka ze swoimi przekonaniami maskowała się tak kiepsko, że nawet facet, który nie widział jej od dziesięciolecia wie o nich?]
- Zamknij się! – warknęłam. Nie podobało mi się, w jaki sposób mówił o Czarnym Panu. Wprawdzie często się z nim awanturowałam [z Voldemortem T.T], przez co mogło się wydawać, że pałamy do siebie tylko nienawiścią.  Zasługiwał jednak na szacunek. Był najpotężniejszym czarodziejem, jakiego udało mi się spotkać. [tymczasem Dumbledore, przechadzający się po swoim gabinecie i snujący dalekosiężne plany pokonania Voldermorta, poczuł satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. Nie był tylko pewien, dlaczego...] – Nic nie wiesz, o tym, co się ze mną działo!
- Wiem, więcej niż myślisz. Odkąd dowiedziałem się, że żyjesz, tylko czekałem, aż do mnie przyjdziesz –powiedział z tajemniczym uśmiechem.
- Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz? – To pytanie wymknęło mi się z ust, zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć [no, faktycznie. Zwłaszcza że większość nienawidzenia odwalasz tutaj TY].
Carl wybuchł śmiechem [dołączyła do niego Ithil], nie zwracając uwagi na Alice, która kuliła się za nim, najwyraźniej przerażona tym wszystkim. Był okropny, brzydziłam się nim. Chciałam mieć już wszystko za sobą, nie wiedziałam, że przyjście tu będzie takie bolesne.
                -Ależ ja cie nie nienawidzę. Jesteś dla mnie po prostu nikim, Eireen. Rozwydrzona gówniara, która myśli, że ma ze mną szanse – warknął ze wstrętem [Dobrze gada! Polać mu!].

***
No cóż, rozdział na pewno nieco lepszy od poprzedniego.Miałam cały pobyt Eireen zawrzeć w jednym rozdziale, ale wyszłoby zbyt długo.
Mam nadzieję, ze trochę się wyjaśniło, ale jednak nie zawrę wszystkiego w jednym wpisie. Trochę jeszcze Was pomęczę.
Nowy szablon, co o nim sądzicie? Może nie jest idealny, ale zrobiłam go sama, ot co! Na razie będziecie się męczyć z moimi pracami :D
Przypominam o subskrycji! Osoby, które chcą być informowane, proszę o wpisanie się tam!
Dedykacja dla Legilimencjii!
EDIT: Zrobiłam drzewo genealogiczne, przedstawiające całe pokrewieństwo Czarnego Pana z Eireen TU. [I okazuje się, że aŁtoreczka wymyśliła nową Gauntównę! Cieszycie się? My też nie!] W bohaterach, dodałam zakładkę ,, Postacie wymienione w drzewie genealogicznym'' Serdecznie zapraszam do obejrzenia :D 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz