piątek, 3 lutego 2012

14.2. Banalność, sztampa i nielogiczność zła powraca czyli u wujcia na imieninach

Dobry wieczór, kochani czytelnicy
Dziś znów mała obsuwa. Sesja jest sesja, czyż nie? Ale udało się i przedstawiamy dziś drugą część uroczego opka o potterowej MarySue z Mrocznym Znakiem. Pojawia się wujek Voldzio i ogólnie jest sporo o jej rodzinnych sprawkach. Poza tym poznajemy nowy sposób na streaptize i imię Bezimiennej. I w ogóle magia, panie dzieju!

Zanalizowali: Ithil i Johnny Zeitgeist

ROZDZIAŁ 2: ,, Zostawiła cie, Ruth''
Patrzyłam jak chłopiec siadał przy stole Gryfonów. Nie okazywałam tego, ale w mojej głowie toczyła się zacięta walka [A gdyby to okazywała- to co? Robiłaby grymasy? Boksowałaby się z powietrzem? Jak niby uzewnętrznia się wewnętrzną walkę?]. Z jednej strony chciałam wstać, podejść do Charlesa i żądać wyjaśnień, a z drugiej zapaść się pod ziemie, bo do moich uszu doszły przeróżne szepty na ten temat [jaki temat? Mają takie samo nazwisko, to się zdarza. Gdyby boCHaterka nazywała się von Rumpelstilzschen-Achtungschnitzel można by zgadywać powinowactwo. W innym przypadku – o co tyle hałasu?]. W końcu wybrałam tą najrozsądniejszą opcję [tĘ opcjĘ- na rany koguta, ile razy trzeba wam to powtarzać żebyście załapały?!]– zostałam przy stole, wysłuchując corocznego przemówienia dyrektora [A jakie były inne opcje? Wstać z miejsca i rozerwać na sobie szaty? Wymordować wszystkich szepczących?] [Zmienić nazwisko na von Rumpelstilzschen-Achtungschnitzel?]. Jednakże, gdy spojrzałam na stół nauczycielski, moją uwagę przykuł kto inny: dość pulchna czarownica z krótkimi, kręconymi włosami, ubrana w ohydną, różową szatę [AŁtorko, skoro już plagiatujesz to chociaż porządnie- ona miała na sobie różowy sweter a nie szatę]. Odchrząknęła kilka razy, chcąc zwrócić naszą uwagę, co spotkało się z cichym oburzeniem nauczycieli. Dumbledore natomiast z zaciekawieniem przyglądał się owej kobiecie.
Um[b]ridge, bo tak się nazywała, po dość dziwnym przywitaniu nas, zaczęła mówić oschłym, rzeczowym tonem. [A teraz, kochani czytelnicy, zdejmijcie z półek swoje egzemplarze „Harry Potter i Zakon Feniksa” i otwórzcie na 239 stronie. Maci to? No to jedziemy!]
- Ministerstwo Magii zawsze uważało, że edukacja młodych czarownic i czarodziejów ma wyjątkowe znaczenie. Owe [wyjątkowe] zdolności, z którymi się urodziliście, nie mogą się zmarnować. Dlatego też należy odpowiednio utrwalać je i rozwijać – powiedziała, nie zwracając uwagi na to, że większość uczniów w ogóle jej nie słuchała. Kontynuowała swoją przemowę, a mnie też w końcu przestało to interesować. Rozejrzałam się po Wielkiej Sali, stwierdzając, iż nie tylko ja nie słucham nowej pani profesor. Uczniowie beztrosko sobie rozmawiali, czytali Proroka, a niektórzy nawet wyciągnęli szachy czarodziejów i zaczęli w nie grać [*zapowietrza* Toż to jawne nie-przepisywanie Harry'ego Potter'a słowo po słowie!][Mamy zatem tekst, który zżyna co się da z innej książki, i jednocześnie jest niekanoniczny!]. Tylko nieliczni z uwagą słuchali słów Umbridge. Ja sama wyłapywałam tylko niektóre słowa [czyt. „aŁtorce nie chce się przepisywać całych akapitów z oryginalnej książki” Czy to dobrze czy źle... cóż, jeszcze za wcześnie by decydować!]
[I skok na 240 stronę...] - Wkroczmy, więc razem w nową erę otwartości i efektywności, skupiając się na zachowaniu tego, co powinno być zachowane, doskonaląc to, co powinno być doskonalone i wypleniając praktyki, które powinny być zabronione.
Po tych słowach usiadła, a w sali rozległy się nieliczne oklaski. Niewiele osób ją zrozumiało, a mi tylko ostatnie zdania dały do myślenia [Hermiona 3.0 się znalazła ;/]. Umbridge, kimkolwiek jest, zmieni dużo w Hogwarcie, nie zwracając uwagi na racje Dumbledore’a czy innych nauczycieli.
Dyrektor po przekazaniu nam reszty informacji pożegnał wszystkich uczniów. Pospiesznie wstałam z miejsca i jako pierwsza opuściłam Wielką Salę [ach, te Mary Sue – muszą być pierwsze we wszystkim! Zaręczam wam, że będą też pierwsze pod ścianą, gdy nadejdzie rewolucja, jak mówi dobra księga!] [Johnny, odłóż „Autostopem przez galaktykę”!] [Neveeeer!]. Za plecami usłyszałam wołanie Ruth, więc przyśpieszyłam kroku [Prawdziwa przyjaciółka...]. Nie miałam ochoty do rozmów, byłam wściekła. Nie, nie na Umbridge, która teraz średnio mnie interesowała. Musiałam wreszcie dowiedzieć się o co chodzi z tym chłopakiem, Charlesem [Kurcze, jeszcze gotowa zaatakować bogu ducha winnego dzieciaka, bo jej się brzmienie jego nazwiska nie podoba] [W końcu zwolenniczka wujka Voldzia, nie?].
Brunetka dogoniła mnie przy wejściu do Pokoju Wspólnego, bo ja, wspaniałomyślnie zresztą, niezapytałam nikogo o hasło [Rany, mam nadzieję że to sarkazm...].
-Łuska smoka - wydyszała, najwyraźniej zmęczona [Rozumiem, że tylko Gryffindor miał monopol na fajne i trudne hasła po łacinie?].
Bez słowa weszłam do środka, nie czekając na Storm. Naprawdę mi się śpieszyło, a nie chciałam jej nic wyjaśniać. Nie miałam nawet czego jej wyjaśniać, bo sama nie wiedziałam, o co tu chodzi.
-Znowu nic mi nie powiedziałaś! - krzyknęła Ruth już w dormitorium.
-Nic nie wiedziałam – warknęłam, doprowadzona do szewskiej pasji [oj, ktoś tu powinien pójść na terapię. Niech wyliczę: agresja, skrajna znieczulica, zaburzenia w postrzeganiu świata i przewlekły marysuizm]. Pośpiesznie wyciągnęła kufer, otwierając go jednym machnięciem różdżki.
- Nie wierze ci – usłyszałam za plecami. Mimo tego, że nie widziałam jej twarzy bez trudu mogłam sobie ją wyobrazić; purpurowa od gniewu, usta zaciśnięte w wąską linię, wzrok jak u jastrzębia szykującego się do ataku [PRZJAŹŃ! Troskliwe Misie byłby dumne!].
- Nie ufasz mi? – zapytałam przypominając sobie jak ona zadała mi dziś to pytanie. Wyjęłam z kufra czarną jak smoła pelerynę i granatową suknię – nie mogę się przecież pokazać poza Hogwartem w szacie szkolnej. Ruchem dłoni sprawiłam, że ubranie znalazło się na mnie, a to, które miałam na sobie, poskładane na łóżku [rozumiem, że zrobiła to zaklęciem. Bo jeśli nie... nagle stałem się BARDZO zainteresowany :3] [To chyba raczej mnie powinna interesować ta technika?] [Ja Cię nauczę...].
- Owszem – odpowiedziała buntowniczo Ruth. – Mówiłaś, że nie masz rodziny. [Manwe mój, czy ta cała drama jest o to, że w szkole pojawił się koleś o tym samym nazwisku? Serio?!]
- Bo nie mam –wysyczałam, obracając się do niej przodem. – Nie mam nikogo, do cholery, kogo mogłabym nazwać rodziną!
- A Sam-Wiesz-Kto? [Serio? Wujek Voldzio? A może jeszcze opowiedz nam, jak to Wujaszek Stalin kochał dzieci?] A twój ojciec? A ten Charles? – pytała, czym jeszcze bardziej mnie rozzłościła. Roześmiałam się nerwowo.
- Nie znam ich, rozumiesz? Oni po prostu są. Tak naprawdę, jedyne co mnie z nimi łączy to więzy krwi [to jest właśnie definicja rodziny. Przykro mi] [Aha, czyli Charles jednak jest jej braciszkiem o czym doskonale cały czas wiedziała!].
- Kłamiesz – wycedziła, lecz cofnęła się o krok. Nigdy nie była dobrą aktorką. Wiedziałam, że była oszołomiona moimi słowami. – Co z Czar…
- Szanuje go, owszem. –przerwałam jej. - Jestem do niego w pewien sposób przywiązana. Pomogłam mu, a on pomógł mi, choć wiedziałam, że tylko dlatego, że chciał zyskać moje zaufanie [Czarny Pan (tak, kochani, to o niego chodziło, nie łudźcie się, że o Charlesa). Chciał zdobyć zaufanie naszej Bezimiennej. NO ALEŻ OCZYWIŚCIE!!!] [*klik*]. Bo widzisz, Ruth – mówiłam, patrząc jej prosto w oczy. Brunetka spuściła wzrok, nie mogąc znieść mojego wzroku. Była przerażona, a ja chciałam przestać, lecz nie mogłam. Wylewałam na nią całą wściekłość, tłumioną przez lata. – Mam pewną zdolność kontaktowania się z umarłymi [„I see dead people!”]. Widziałam twoją matkę, wiesz? Bardzo miła osóbka, tak się o ciebie martwi… - rzekłam z udawanym smutkiem, lecz zaraz znowu się zaśmiałam [powiedziałbym „nasza boCHaterka, psze państwa!”, ale ta postać jest po prostu dość standardowym złoczyńcą]. Zamilkłam i z niepokojem spojrzałam w kierunku drzwi dormitorium. Resztę uczniów zapewne weszło już do Pokoju Wspólnego, bo doszedł mnie gwar rozmów.
Przeniosłam wzrok z powrotem na Ruth, w której oczach gromadziły się słone łzy [a wszystkie pojedyncze i kryształowe!]. Będę potem żałować swoich słów, byłam tego pewna. Uderzyłam w najczulszy punkt dziewczyny, a najgorsze było to, że nie wiedziałam dlaczego [Bo jesteś naprawdę okropną, okropną osobą!].
- Ale umarła – kontynuowałam. – Zostawiła cie, Ruth. Zdechła jak… jak nic nie warte zwierze [oO Rany, aż mi prawie szkoda Ruth...]. –wycedziłam z obrzydzeniem. Brunetka zaczęła biec w moją stronę ze wściekłością. Nawet nie wyjęła różdżki, śmieszne.
Jednym prostym zaklęciem wysłałam ją pod przeciwległą ścianę, o którą uderzyła z wielkim hukiem. Cała obolała skuliła się, cicho szlochając [„My Little MarySue: Friendship is magic!”]. Rzuciłam jej ostatnie spojrzenie i wyszłam z dormitorium. Na schodach natknęłam się na Parkinson i Bulstrodektóre zawzięcie o czymś dyskutowały.
- Cześć, Erieen, jak tam… - zapytała jedna, ale ominęłam ją i weszłam do Pokoju Wspólnego [W połowie drugiego rozdziału poznajemy imię boCHaterki. Ale nie cieszcie się: nadal jest Bezimienną bo nie istnieje takie imię jak „Erieen”. „Eireen”- i owszem]. Przeszłam przez niego, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia reszty i wyszłam na korytarz. Uważnie rozglądając się, czy aby na pewno nikt mnie nie zauważy [„A może jednak zauważy?” myślałam MarySójka z nadzieją „Głupio żeby taki mroczniście-gotycki strój mi się zmarnował...”] [„Accio widownia” mruknęła pod nosem], podeszłam do jednego z wielkich obrazów na ścianie. W lochach było ich niewiele; zaledwie dwa, czy trzy w dodatku niczym niewyróżniające się [Czyli były to obrazy przedstawiające kamienne ściany? Ciekawe po ile poszły...]. Tak samo było i z tym. Stara, pokryta pajęczynami srebrna rama [Czy ramy do obrazów robi się ze srebra? A jeśli tak- to dlaczego jeszcze nie zaśniedziało?] [Magia, panie dzieju!], ze skromnymi zdobieniami, niczym nie uświetniała obrazu w niej. Wiedziałam jednak, czym jest to malowidło, jak i dziewczyna, na nim upamiętniona. Zielonooka brunetka zerkała na mnie z ciekawością, lecz i z lekkim uśmiechem. Odwzajemniłam gest i powiedziałam w języku węży [ależ OCZYWIŚCIE że jesteś wężousta. Jakżeby mogło być inaczej!]:
  • Otwórz się – dziewczyna zachichotała i bezszelestnie odsłoniła tajemne przejście. Ostatni raz spojrzałam w jej oczy; były dokładnie takie jak moje [i na tym kończyły się podobieństwa między nimi, jeśli nie liczyć małych palców u lewych stóp]. Prawnuczka Salazara Slytherina uśmiechnęła się smutno, a ja przeszłam przez próg, wkraczając do tunelu pogrążonego w całkowitych ciemnościach [Prawnuczka Slytherina, odkąd aŁtorka odkryła przed nią tajniki jej osobowości, od razu nabrała godności. Wcześniej odstawiała tu jakieś niepoważne chichoty, ale odkąd wie, kim jest o razu zrobiło się mroczniściej]. Gdy tylko zrobiłam pierwszy krok, przejście dokładnie rozświetlił rząd pochodni [*klik* (Przepraszamprzepraszamprzepraszam T.T)]. Szłam szybkim krokiem przed siebie, słysząc jedynie dźwięk uderzających obcasów o marmur, z której [tej marmur?] była wykonana podłoga.
    Czułam się okropnie. Poczucie winy spadło na mnie niespodziewanie. Wiedziałam, że słowa, które powiedziałam do Ruth, były nie odwracalne [„Słowo wylatuje z ust słowikiem (w tym przypadku ubranym w uprząż z żyletkami i kolcami) a powraca wołem”]. Do tego kłamałam – miałam rodzinę, to ona nią była. Od kilku lat zawsze razem jak siostry. W [kisielu się] spierałyśmy, pocieszałyśmy, a teraz? Więzi zostały zerwane, prawdopodobnie na zawsze [Nieee, jestem pewna, że już zapomniała jak wywlekłaś wspomnienie jej matki a potem powiedziałaś, że zdechła jak bezużyteczne zwierzę!], a ja nie miałam odwagi wrócić i spojrzeń jej w oczy [a z tego żalu bełkotałaś trzy po trzy. Ale mojego współczucia nadal nie dostaniesz, ruro jedna]
Po kilku minutach doszłam do schodów prowadzących o góry. Gdy tylko weszłam po stromych stopniach, na końcu korytarza zauważyłam ogromne lustro [Przepraszam, że tak zapytam tak całkiem nie w klimacie ale na wuj lustro w nieuczęszczanym korytarzu w lochach?]. Kompletnie zapomniałam, że ono się tu znajduje. Podeszłam do niego i zauważyłam, że po moich policzkach spływają łzy. Nawet nie zorientowałam się, że wstrząsnęły mną takie silne uczucia, które spowodowały płacz [czyli płakała tak... mimochodem?]. Na ogół byłam silna; zawsze ignorowałam wszystkich i wszystko [Tak, i pewnie to ściany przed nią uskakiwały. MarySue sunęła przez życie jak lodołamacz- co niewątpliwie było bardzo wysublimowane]. Uczucia, które mogłyby mnie zranić tłumiłam w sobie, cierpiąc w ciszy. Moja dusza była zamknięta, aż do teraz [I ty to nazywasz siłą? Głupiutka jesteś...].
Przypomniałam sobie o tym, co miałam zrobić. Mimowolnie otarłam łzy i zaczęłam iść dalej. Nie mogłam się teraz zatrzymać. Nie chcę stracić tego, co najważniejsze, a jednocześnie pragnę poznać prawdę. O wszystkim [*szepczą* Czterdzieści dwa!]. Moje życie było pełne nieścisłości, tajemnic, a wiedziałam, że tylko jedna osoba zna odpowiedź.
Zatrzymałam się i spojrzałam za siebie. Powinnam już opuścić teren Hogwartu, bo nie wyczuwałam żadnych zaklęć ochronnym [a jak pachną zaklęcia ochronne? Bzem i agrestem?] [AŁtorce wyszło coś z sensem- niestety zupełnie przez przypadek. Faktycznie w ostatniej części kiedy Harry i spółka rzucają zaklęcia ochronne wokół swojego obozowiska czują ich pojawienie się. Jaka szkoda, że aŁtorka bazuje na piątej części...]. Ten tunel ciągnął się aż za Hogsmeade, a pomimo tego, że korzystam z niego od pierwszej klasy, nie dotarłam jeszcze do jego końca [To w takim razie co robiła w nim wcześniej? Bawiła się w chowanego? Ćwiczyła mroczność?].
Wciągnęłam głośno powietrze, wypuszczając je z głośnym świstem. Obróciłam się w miejscu i teleportowałam się z głośnym trzaskiem [Aha. Teleportowała się. Od pierwszej klasy?!].
*
Pojawiłam się w holu dworu, który tak dobrze znałam z dzieciństwa. Posesja babci, a właściwie moja, zawsze zachwycał [ten posesja?] mnie swoim ogromem; niezliczona ilość komnat, biblioteki i salony, a nawet lochy to raj dla królów […i bardzo, ale to bardzo niegrzecznych dziewczynek] [A nie mówiłam, że babcia nadziana jak pączek od Bliklego?].
Stanęłam, lekko chwiejąc się, przed schodami, prowadzącymi na pierwsze piętro. Nie byłam jeszcze przyzwyczajona do teleportacji, a zbyt częsta sprawiała, że opadałam z sił [Nie, te dwa zdania nie sprawia, że uwierzę, że masz z czymkolwiek problemy, Wasza Zajebistość].
Wspięłam się po stromych stopniach, stając na początku długiego korytarza. Na jego końcu znajdowały się duże, zdobione drzwi, które otworzyłam nie pukając. Miałam w nosie dobre wychowanie [Standardowe Zachowanie Mary Sue #117. *ziewa*].
Znalazłam się w komnacie największej ze wszystkich. Po środku stał wielki, kamienny tron, a przy ścianach kilka szafek, które chyba stały tu tylko po to, by wypełnić pustą przestrzeń [Jak wiadomo rezydent komnaty miał bardzo wysoce rozwinięty zmysł estetyki]. Po środku klęczał Glizdogon; zapewne znów zrobił coś, czego nie powinien.
-Naucz się wreszcie kultury, Eireen – usłyszałam lodowaty głos Czarnego Pana, który nawet na mnie nie zerknął [ja nie mogę, Voldemort urzęduje w klozecie!]. Spostrzegłam go stojącego przy kominku, w którym tańczyły płomienie.
-Bądź łaskaw nas zostawić, Glizdogonie – rzuciłam do skulonej postaci. Pettigrew wyszedł, zamykając drzwi z cichym trzaśnięciem [Hahaha- nie. Jak każda istota podłej natury, Glizdogon czuł respekt tylko przed osobami, które realnie mogły mu zagrozić czyli np. przed Voldemortem. Nie przed tobą]. – Wiedziałeś – wysyczałam, a Voldemort wreszcie zwrócił ku mnie swoje czerwone ślepia. Nic nie powiedział, tylko usiadł na kamiennym tronie, sprawiając wrażenie mało zainteresowanego [Po prostu był skupiony na czym innym xD]. Pewnie przerwałam mu jego snucie planów, dotyczących Pottera. [a tak naprawdę beształ Glizdogona za to, że zapomniał nagrać najnowszy odcinek „Glee”] - Wiedziałeś o Charlsie.
- Owszem – rzekł po chwili milczenia. Wciąż bawił się swoją różdżką, co bardzo mnie irytowało [Tupnij nóżką i furknij spódniczką, pokaż, na co cię stać!].– Nie wiem jednak, dlaczego jesteś zła.
- Dlaczego? – prychnęłam. – Mówiłeś, że jestem godna zaufania, wierna. Tymczasem nie mówisz mi o najważniejszych dla mnie rzeczach [No do jasnej cholery! To jest Czarny Pan, a nie twoja psiapsióła, smarkulo! On nie jest od przekazywania ploteczek tylko zabijania i siania terroru!].
- Stwierdziłem, że niepotrzebnie byś się martwiła [No jak słitaśnie, naprawdę -.-]. Masz na głowie inne sprawy, nieprawdaż?
- Chciałeś powiedzieć twoje sprawy – rzekłam, na twarzy Voldemorta pojawił się cień złośliwego uśmiechu. - Mam zajmować się tylko tobą i twoimi słowami, panie. [Dziewczyno, czy tobie się już całkiem dezaktywował instynkt samozachowawczy czy po prostu lubisz jak ktoś ci robi z dupska jesień średniowiecza?]
W oczach Czarnego Pana pojawił się niebezpieczny błysk, lecz nie cofnęłam się ani o krok. Był bliski rzucenia na mnie zaklęcia. Dalej zrób to, pomyślałam. Bądź taki, jak mój ojciec, a nawet gorszy. To przecież tylko jedno słowo, a zapewni mi naprawdę dużo cierpienia. Chcesz tego? Wiem, że tak [Oj tak, bo teraz Voldzio na pewno się zawstydzi i zaniecha].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz