Szanowny Internecie, Drodzy Czytelnicy!
W dzisiejszej analizie dzieją się rzeczy niezwykłe. Mianowicie boCHaterka NIE pokonuje swojego ojczulka jedną ręką jak Mary Sue przystało, tylko miota się nad nim i monologuje wewnętrznie, jakby chciała załapać się do teatru "Globe". Do tego wszystkiego jesteśmy uraczeni flashback, Ithil i ja cytujemy klasykę, a ponadto wszystko kończy się w sposób, którego rozwiązania nie domyśli się chyba tylko zdechła wydra. W dodatku niezbyt inteligentna.
Miłego czytania!
Adres bloga: http://melodia-wiecznosci.blog.onet.pl
Zanalizowali: Ithil i Johnny Zeitgeist
ROZDZIAŁ
5: Bezwzględność
Ależ ja
cie nie nienawidzę. Jesteś dla mnie po prostu nikim, Eireen. [Skoro
jest nikim to czemu jej nienawidzisz?]
Nie rozumiałam
ludzi i chyba nigdy ich tak naprawdę nie zrozumiem [A
pokaż mi kogoś, kto rozumie nasz dziwny gatunek...].
Byli dla mnie jednocześnie kimś bliskim i dalekim. Potrzebowałam ich
obecności, a uciekałam przed dotykiem, słowami. Może po prostu się
bałam? [Może po prostu masz jakieś
zapóźnienie rozwojowe? Albo zwyczajnie nie lubisz, jak ktoś narusza
twoją strefę osobistą?]
Nie potrafiłam
już zliczyć ile to mam blizn po tych, którym zaufałam
[Gdyby ludzie, których obdarzam zaufaniem cięgiem mnie bili to też
bym szybko przestała ufać komukolwiek i ogólnie znielubiłabym ludzi-
nie ma w tym nic tajemniczego]. Powoli odsuwałam się od
innych, tworząc wokół siebie niewidzialną barierę. Bezwiednie
skoczyłam do studni, z której już nikt mnie nie wyciągnie ["Topi się, kto bierze żonę! Niech się stopi, niech się spali, byle ładnie grajcy grali!"] [Ty... Cytujesz Wyspiańskiego? Oo] [Grechutę, ale rozumiem reakcję...].
Bo nie mam nikogo, kto mógłby mnie wyciągnąć; wszyscy się ode mnie
odwrócili, a to tylko i wyłącznie moja wina [biorąc
pod uwagę, jak potraktowałaś swoją jedyną przyjaciółkę w rozdziale
drugim? TAK!]. Teraz moje słowa stały się
prawdą, a czyny wreszcie o sobie przypomniały, przez co będę musiała
się liczyć z konsekwencjami [Rany, co za
egzaltowany bełkot...]. Nie poradzę sobie, wiem to.
Zostałam nauczona braku pokory, nie umiem okazać skruchy [zawsze
uważałem, że pokora jest wadą, ale trzeba mieć świadomość własnych
ograniczeń. Na przykład logicznych. Albo językowych].
Rozwydrzona
gówniara, która myśli, że ma ze mną szanse.
Może wreszcie
czas dorosnąć? [Może trzeba się było
zastanowić ZANIM przystałaś do Voldemorta, bez powodu zraniłaś swoją
przyjaciółkę w naprawdę obrzydliwy sposób i podjęłaś próbę
morderstwa?] Nauczyć się, co to jest uczucie. Ale
jak? Jakim sposobem mam umieć coś, czego nigdy nie zobaczyłam w
pełni? [*pokolenia ludzi- od tego, który
wynalazł ogień i pięściak po tego, który wymyślił Boga- spojrzały na
boCHaterkę ponuro*] Nikt nigdy nic mi nie uświadomił.
[Wait,
czyli, że ciągle nosisz tą samą pieluchę co cie w nią zawinęli przy
porodzie i drzesz ryja jak chcesz kaszkę?!] Niczego. Była
jedynie babcia... jednak nie potrafiłam sobie przypomnieć
najważniejszych rzeczy, które chciała mi przekazać. [Czyli,
że jednak ktoś ci uświadamiał, tylko, że byłaś zbyt tępa żeby
załapać]
Wszystkie
wspomnienia powinny kiedyś wyblaknąć. Mi zostały tylko te, które od
zawsze chciałam wyrzucić z pamięci [wiesz,
wiem, że to raczej nieetyczne i w ogóle... Ale myślałaś o zaklęciach
zmieniających pamięć? Wiemy, że takowe istnieją. Jeśli tak bardzo nie
lubisz swoich wspomnień, pozbądź się ich. JA wiem, że to zły pomysł,
ale TY jesteś smarkulą, która pyskuje Voldemortowi i której wydaje
się, że Dumbledore jest niegroźny – a to nie są dowody
mądrości...].
Chciałabym…
sama nie wiem, czego [Jak my wszystkie,
słonko xD]. Wreszcie dowiedzieć się prawdy. Nie, nie o
innych tylko o sobie. Powinnam chyba zacząć od tego, kim ja jestem…
Jestem osobą. Osobą… i tylko nią. [Głębokie!]
[Bełkotliwe!]
Jak kwiat, który
dawno zwiędł [kwiatY
zwiĘdły. Kwiat zwiĄdł. Ech, a ja cię chwaliłem, że błędów masz mało,
aŁtorko!]. Z braku jakichkolwiek emocji,
poza czystą nienawiścią i gniewem, stałam się marnym
odzwierciedleniem człowieka. To dziwne, że dopiero teraz sobie to
uświadomiłam. Byłam głupia, tchórzliwa, bałam się świata, ludzi,
nawet siebie, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Może czas
pokonać strach? Na pewno. Nie chcę jednak stracić tego, czego się
dotychczas nauczyłam – bycia silną, niezależną [Nie
byłaś ani silna ani niezależna więc, że tak powiem, shit
happens] [Chcę
tylko nadmienić, że właśnie skończyło się ponad pół strony worda nie
wnoszące NIC do fabuły i nie spełniające żadnej innej funkcji].
- Może i na
początku miałam taką nadzieję – powiedziałam półszeptem, choć
Carl zapewnie i tak mnie usłyszał [Zaraz,
czyli ona tę całą głębię emocjonalną wypruwa z siebie dalej
stojąc przed nim z różdżką?!
Nie znudziło im się? Ręka jej nie zdrętwiała?] [całe
życia stanęło jej przed oczami!]. –
Ale teraz… no cóż, mam wrażenie, że niepotrzebnie się
trudziłam – wysyczałam, spoglądając mu z pogardą w oczy. –
Nie jesteś godzien mojego czasu.
Sandman zaśmiał
się, czego ani trochę nie rozumiałam. Uważał się za lepszego, może i
miał powody. Był dorosły, z wielkim bagażem doświadczeń, znał
zaklęcia, o których ja najprawdopodobniej nie miałam pojęcia [Czyli
istnieje duża szansa, że nam ubije smarkulę? Yay!].
Jednakże i tak nie zamierzałam się poddawać. Kiedyś sobie to
obiecałam; że nigdy, przenigdy nie zwątpię w siebie, chociażby moja
przegrana byłaby całkowicie pewna [godne
podziwu. Gdyby nie było kompletnie KRETYŃSKIE i samobójcze, rzecz
jasna]. Otwarta kpina ze strony ojca nie
była wystarczająca, bym wzniosła białą flagę.
[„Gdzie oni są?! Gdzie
wszyscy moi przyjaciele ...ele ...ele ...ele ...ele?!”]
Było późno w
nocy. [Nie,
proszę! Tylko nie kolejna retrospekcja okraszona przemyśleniami i
jakże refleksyjnymi refleksjami podczas trzymania ojca (z którego
zresztą też jest niezła ciapa, skoro jej jeszcze nie rozbroił) „na
muszce”!] [Prośba
oddalona!] Moje jedwabiste włosy
rozwiewał przyjemny, ciepły wiatr. Latem zawsze przebywałam na
dworze, gdy nie mogłam spać
[Czyli... spacerowała po ogrodzie aż nie zasnęła, a potem lunatykujac
docierała do łóżka?]. Cichy szum liści, uśpione
miasto, a do tego gwiazdy i księżyc, oświetlające granatowy
nieboskłon... zawsze w jakiś sposób mnie uspokajały, pozwalały się
wyciszyć po ciężkim dniu.
Miałam
dziewięć lat, choć wiedziałam o życiu więcej, niż ktokolwiek inny [*pusty
śmiech*]. Dziwne, prawda? Doświadczenie,
które nazbierało się u mnie za młodu z czasem zanikło. Odłożyłam je
na półkę, by później chwalić się nim przed innymi, a ono powoli
pokrywało się warstwą kurzu, aż w końcu całkowicie o nim zapomniałam
[Doświadczenie
z definicji jest czymś co się po prostu ma- i nie da się go stracić]
[Chyba,
że zaatakuje ją potwór, który ma moc Wyssanie Poziomu. Wtedy może być
źle...].
Poczułam na
ramieniu delikatnie położoną dłoń babci, a po chwili usłyszałam jej
kojący głos:
- Czemu nie
śpisz, kochanie? – rzekła, siadając obok mnie na ławce.
- Nie jestem
jeszcze śpiąca – powiedziałam i zeskoczyłam z ławki,
podbiegając do krzewu róży. Zerwałam z niej jeden, największy kwiat i
wróciłam do babci. Przytuliłam się do jej piersi [raniąc
ją kolcami dopiero co zerwanego kwiatu],
zauważając, że bacznie obserwuje moje ruchy. Nic sobie z tego nie
robiłam, jako mała dziewczynka kochałam być w centrum uwagi innych,
chwalić się tym, co potrafię [I
tak ci już zostało...].
Poczułam jak
Evangeline przykrywa mnie kocem, po czym zaczyna głaskać po głowie.
Uśmiechnęłam się, lecz moja uwaga wciąż była skupiona na róży. Nagle
jej płatki powoli się rozchyliły, a ja wybuchłam śmiechem [hej,
to jest... niezłe. Ciekawe, jak długo się to utrzyma?].
- Piękne,
prawda?
- Kocham
magię – rzekłam, delikatnie dotykając czerwonych płatków
kwiatu, jak gdybym bała się, iż zaraz rozpadną się w drobny mak. –
On powiedział, że im wcześniej zacznę uczyć się magii, tym więcej
będę umieć później, gdy będę duża… chciałabym być już duża.
Zerknęłam na
babcie, której brwi się zbiegły tworząc jedną linię. Na jej czole
pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek.
- Kim jest
on? [Wymyślonym
przyjacielem, oczywiście!] Dlaczego tak
często o nim mówisz?
- Już ci
mówiłam – rzuciłam, siadając obok. Udałam obrażoną, wywołując
grymas na twarzy. Evangeline jednak cały czas była poważna. –
Powiedział, że jeśli komuś o nim powiem, to on zniknie [a
wspominanie o jakimś enigmatycznym „nim“ bardzo często
nie jest opowiadaniem ponieważ?...]. A ja
nie chcę, żeby zniknął… - zamyśliłam się przez chwilę,
spuszczając głowę. – Dużo mi opowiadał o magii [„I'm
the angel of magic! Come to the angel of magic!”]-
tej która ma największą moc. Lubię o niej dużo wiedzieć, ale podobno
trzeba być bardzo silnym, by się jej uczyć…
- Nie
powinnaś sobie zaprzątać tym głowy, Eireen – rzekła babcia,
przywołując mnie gestem dłoni. Usiadłam na kolanach staruszki,
zarzucając ręce na jej szyję. – Na pewno wszystko Ci się tylko
śniło. Powinnaś o tym zapomnieć.[doskonały
sposób na rozwiązywanie problemów, babciu Eireen! A gdzie trzymasz
piasek do chowania w nim głowy?]
- Ale ja nie
chcę… sama mówiłaś, babciu, że magia jest dobra i potrzebna. A
teraz chcesz żebym o niej zapomniała?
- Jesteś zbyt
mądra, wiesz? [Nie,
nie jest] – uśmiechnęła się. –Ale
nie każda magia jest dobra. Jest i taka, która sprawia, że ludzie
cierpią.
- A jeśli
cierpienie przyniesie później dobro?
- Cierpienie
jest złe, nigdy nie stanie się dobre. [Jezus
patrzy na ciebie, aŁtorko! PATRZY I OSĄDZA!]
- Ale…
- ponownie się zamyśliłam, przypominając sobie pewne słowa. –
Przecież nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Na świecie istnieje
tylko władza i potęga, a ci, którzy tego nie rozumieją są bardzo
słabi [i
w tym momencie babcia powinna sprawić smarkuli porządny opieprz!]
[aŁtorko,
czy muszę ci przypominać, że to słowa ZŁOCZYŃCY. Który się MYLI,
ponieważ jest złoczyńcą! Czytaj ze zrozumieniem intencji autora!]–
powiedziałam, sprawiając, że róża, którą trzymałam w dłoni stała się
czarna, by po chwili się spopielić. Resztki kwiatu poleciały w górę
wraz z wiejącym wiatrem.[tyle
względem piękna i szacunku dla rzeczy dobrych i ładnych]
– A ja chcę być silna, babciu i nigdy się nie poddam. Obiecuję
– powiedziałam i zeszłam z kolan staruszki na zimną trawę. –
Idę spać, dobranoc.
- Dobranoc,
Eireen.[„Beznadziejny
przypadku ty“]
[Przy okazji – ta scena nijak się ma do reszty rozdziału.
Waszego czasu nie obejmuje refundacja...]
Moja twarz
pozostała bez wyrazu, choć czułam zupełnie co innego. Może gdyby
Evangeline wtedy zareagowała, to teraz byłabym kimś innym? [Pewnie,
zwalaj na innych] Siedziałabym w Hogwarcie,
wśród reszty, normalnych uczniów. Ale nie, ja zawsze musiałam słuchać
tego, czego nie powinnam. Nie żałuję jednak, bo czarna magia nadal
mnie fascynuje i zapewne nigdy nie przestanie [okej,
spróbujmy jeszcze raz. Gotowa? ZŁO jest NIEdobre, NIEfajne i
NIEseksowne. Ergo, nie powinno się do zła dążyć. A czarna magia jest
ZŁA z samego założenia. Dociera?!] [„NIEseksowne“?]
[Aj
tam, czepiasz się...].
- Nie jesteś
zbyt pewna siebie? – zapytał Carl, wciąż żałośnie się śmiejąc.
– Przyzwyczaj się do tego, że to ja tu panuje, ja
jestem silniejszy i ja wyjdę stąd żywy.
Miałam
dość. To był mój ojciec, dorosły mężczyzna, a zachowywał się jak
dzieciak, któremu ktoś kupił zabawkę, jakiej nikt inny nie ma
[powiedziała
osoba, która odkąd weszła przeprowadziła trzy osobne wewnętrzne
monologi. Kurczę, gdyby ten jej ojciec był chociaż w połowie tak
kompetentym złoczyńcą jak kret ryjący w ogródku, już dawno zrobiłby
sobie skakankę z jej wnętrzności!].
A co z tego, że posiada ową zabawkę, skoro zaraz może ją zniszczyć
lub stracić?
Machnęłam
różdżką, a Alice odleciała w tył, uderzając o ścianę. Straciła
przytomność, a ja, celując tym razem w Carla, wymruczałam formułkę
fervendo* [w
świecie Pottera zaklęcia nie mają formułek. Mówisz tylko nazwę
zaklęcia i wykonujesz odpowiedni gest. Zawsze tak działało!].
Mężczyzna nie zdołał się obronić, padł na ziemię, zaczynając sam
siebie dusić. Miotał się po podłodze, próbując znów przejąć władzę
nad rękami.
Uśmiechnęłam się
tryumfalnie, mając zamiar jeszcze trochę go pomęczyć [Nasza
boCHaterka, panie i panowie!].
- Więc…
przechodząc do rzeczy [Gotowa?]
[Gotowa!]
[No to razem!] [NIE
ZACZYNA
SIĘ
ZDANIA
OD
„WIĘC“!]
– powiedziałam, bawiąc się różdżkę. – Dlaczego zabiłeś
moją matkę? Odpowiadaj! – warknęłam, gdy ten zastygł w miejscu,
nadal milcząc. Walczył, widziałam to. Różdżką nie mógł sobie pomóc,
bo ta leżała w kącie salonu. Nie miał jednak szans, to było jedno z
moich najsilniejszych zaklęć [A
co w tym czasie robi Alice? Siedzi i się gapi? Wypiera zdarzenia z
umysłu? Poszła zrobić herbatę?].
Zauważyłam, że
Carl napiął mięśnie rąk, powstrzymując je chwilowa od zaciśnięcia się
na krtani
- N-nigdy –
wycharczał, najwyraźniej wciąż z trudem łapiąc oddech. – I tak
m-mnie zabijesz [No
to co ci zależy?].
- Fakt. Ale
czasami warto powiedzieć prawdę, chociażby po to, by nie umierać w
bólach… Ale skoro nie chcesz… crucio! [ależ
proszę, torturuj faceta! Pokaż, jaka jesteś moralnie lepsza i że
zasługujesz na sympatię czytelników!]
Połączone
zaklęcia sprawiały mu niewyobrażalny ból. Nie mógł złapać oddechu,
więc z jego ust nie wyleciał ani jeden dźwięk. Zaczął pluć krwią,
więc odsunęłam się z odrazą.
- Dobrze, bardzo
dobrze – mruknęłam po chwili, cofając zaklęcia [oba?
Bardzo mądre i na pewno nie ugryzie cię w tyłek... NOT!].
Uklękłam obok Carla, który nie miał siły wykonać ani jednego ruchu. –
Dlaczego zabiłeś moją matkę? – powtórzyłam pytanie.
Mężczyzna nie
poruszył ustami, lecz zauważyłam jak wzrokiem szuka swojej różdżki.
- Tego
wypatrujesz, tak? – wskazałam na magiczny patyk [ten
„patyk“ to broń masowego rażenia ze rdzeniem zrobionym z
jakiegoś elementu mistycznego stworzenia. To tak, jakbyś bombę
atomową nazwała granatem!] leżący pod
ścianą. -Reducto!
Zauważyłam
grymas na twarzy ojca, lecz ten nadal się nie ruszył. Zadałam kolejną
falę bólu, choć i ta nie zmusiła go do mówienia. Prawdę mówiąc, nie
obchodziło mnie to, dlaczego zamordował poprzednią żonę. Szukałam
wymówki, by jeszcze raz usłyszeć jego krzyk, ból, nienawiść kryjącą
siew oczach [i
tym sposobem boCHaterka utraciła resztkę ledwo zrozumiałej motywacji.
Yay!].
Czasami sama
sobą się brzydzę [Ja
tobą bardziej, uwierz]
[To ja też się dołączę!].
Zachowałam
jednak spokój. Podniosłam się na nogi, obracając się do mężczyzny
tyłem [Gryzienie
w tyłek za trzy...dwa...jeden...]. W tym
samym momencie poczułam ból na plecach. Obróciłam się z rozmachem [a
także z emfazą i należytym wyczuciem dramatyzmu!],
widząc, podły uśmiech na twarzy Carla. Syknęłam z bólu, usiłując
powstrzymać się od upadku. Z mojego brzucha wystawał ostry koniec
noża, wbitego w plecy. Mój nóż, który był nasączony jadem
bazyliszka [bo
taki zwykły nie byłby dość TRU]. Szybkim
ruchem wyjęłam go z ciała, lecz już zaczęłam odczuwałam przemęczenie,
senność [nóż
wbity w PLECY? Gratuluję zręczności...].
- Jest ciekawie,
prawda? [nieszczególnie,
ale próbuj dalej] –powiedział Carl,
który powoli podnosił się z podłogi. Udawał, bym myślała, że jestem
już bezpieczna, a tymczasem on miał już gotowy [szczwany]
plan.– Już na samym początku zauważyłem, ze masz ten nóż.
Ukryty w bucie – stare, ale sprytne [Ok.
Raz – zatruty nóż tak blisko skóry – zły pomysł. Dwa –
jak można nie poczuć, że ktoś wyjmuje ci nóż z buta? Trzy –
facet jest dobry, skoro przeszedł od plucia krwią do mordowania w
kilkanaście sekund!]. Wybrałaś tylko nie ten
rodzaj trucizny [czemu? Co jest nie tak w
najsilniejszej truciźnie świata?] [Może
ma niewłaściwy odcień zieleni?...].
Złapałam się za
głowę, poczułam jak ojciec podchodzi do mnie, wyjmując mi z ręki
różdżkę. Już nawet nie miałam sił go powstrzymać. Usłyszałam, że coś
do mnie mówi. Po chwili znów się zaśmiał, a mi pociemniało przed
oczami. Chwiałam się na nogach, aż w końcu poczułam jak niewidzialna
siła popchnęła mnie do tyłu. Wyleciałam przez okno, a kilka jego
odłamków wbiło mi się w ciało, nasilając ból. Uderzyłam o drzewo,
miałam wrażenie, że za kilka sekund rozerwie mi czaszkę. [a
powinno ci rozerwać kręgosłup...]
Za kilka
sekund będę martwa [*otwiera
butelkę szampana*].
I nic więcej nie
zobaczę. Otoczy mnie bezgraniczna czerń i tylko ona będzie mi
towarzyszyć. Już zawsze.
Przed oczami
pojawiła mi się znajoma twarz. Ruth. Powinnam ją przeprosić. Może i
by mi nie wybaczyła, choć tak tego pragnę. Tyle wspólnie spędzonych
chwil, czas dzieciństwa, który już dawno minął [tak,
zwłaszcza że w tych wspólnie spędzonych chwilach byłaś dla niej
straszną cipą i nie dałaś żadnego dowodu, że chociaż ją lubisz.
Ałtorko, nie mów, pokazuj!].
Chciałabym
cofnąć czas. Bardzo. Naprawić błędy, odwołać słowa, czyny. Tylko
dlaczego przypominam sobie o tym teraz? [Bo
boisz się śmierci i nagle uświadomiłaś sobie, że nie byłaś zbyt dobrą
osobą?]
Nie wiedziałam,
że sprawiam komuś ból. A może wiedziałam, tylko nie chciałam
przestać? [Faktycznie,
prawie nie widać różnicy!] Dlaczego
uświadomienie sobie niektórych rzeczy trwa tak długo? Dopiero w
chwili, gdy wiem, że wszystko zaraz zniknie przypominam sobie o
innych.
Oczy powoli mi
się zamykały. Zauważyłam tylko kształt osoby, powoli kroczącej ku
mojemu już i tak bezwładnemu ciału. Straciłam przytomność, oby na
zawsze. Życie nie jest dla tych, którzy nie umieją się nim cieszyć…
[A
może lepiej by było, gdyby tacy ludzie nauczyli się nim cieszyć? Taka
mała, idealistyczna sugestia...]
*
Weszła na teren
wielkiej posiadłości. Bez problemu wyłamała drzwi [a
nie mogła zapukać? Albo chociaż sprawdzić, czy są otwarte...],
po czym zaczęła przeszukiwać dom. Już na początku zdała sobie sprawę,
że jest o wiele za cicho. Czyżby było już po wszystkim?
Przekroczyła
próg salonu, w kącie zauważając bezwładne ciało kobiety. Podbiegła do
niej, sprawdzając puls. Sienna przez chwile wsłuchiwała się w
spokojny szum krwi w jej żyłach. Blondwłosa żyła, choć była
wykończona [czym?
Ona dosłownie NIC nie zrobiła!].
Obróciła się na
pięcie, pozostawiając kobietę. Nie zamierzała się nią przejmować.
Skoro wszystko, oprócz tego, iż była nieprzytomna było w porządku,
nie zawracała sobie tym głowy [poraniona
psychika się nie liczy, jeśli nie masz pół stronicowego wewnętrznego
monologu o życiu i o tym, jak bardzo ssie].
Przeszła kilka
kroków do drugiej części salonu. Od razu rzuciło jej się w oczy
rozbite okno, wychodzące do ogrodu. Zacisnęła dłonie w pięści,
widząc, kto stoi pod drzewem. A właściwie, nad kim stoi.
Carl ją
dostrzegł [swoimi
oczami z tyłu głowy, ani chybi]. Sienna, nie
czekając dłużej, pojawiła się przed nim, zaciskając palce na jego
szyi. Brunet nie mógł wykrztusić słowa. Był niesamowicie osłabiony, a
uścisk siostry - zbyt silny. Powoli czuł, że brakuje mu tlenu, a
obraz przed oczami stopniowo się rozmazywał.
Blondwłosa
[przed
chwilą „blondwłosa“ oznaczało Alice. Ałtorko, zdecyduj
się!] ominęła ciało Eireen, choć kilka razy
zerknęła na nie niespokojnie. Teraz jednakże skupiła całą swoją uwagę
na Carlu, który nieudolnie próbował się wyrwać. Podniosła go kilka
cali w górę, przyciskając do grubego dębu.
- Nie próbuj ze
mną walczyć – warknęła do niego.
Teraz jej glos niczym nie przypominał tego pokornego, pełnego
skruchy, którego używała przy Czarnym Panu. – Dobrze wiesz, że
na to zasłużyłeś, Carl. Nie martw się, nie będzie aż tak boleć
– wysyczała, z uwielbienie obserwując żyłę na jego szyi. –
Nie lubię się bawić z ofiarą… powinieneś się cieszyć…
Wprawdzie to był
jej brat. Brat, z którym poniekąd się wychowała [„poniekąd“
tak tylko wpadał na posiłki, a tak naprawdę to nocował u ciotki?].
Brat, z tej samej krwi, tej samej rodziny, tego samego domu. Jednak w
tej chwili nie to obchodziło Siennę. Wyrządził tyle złego, że akurat
w stosunku do niego może przestać być sentymentalna [a
całego jego zło, jakie widzieliśmy to bycie potwornym dupkiem i
zabicie żony. Która równie dobrze mogła być śmierciożercą, albo zadać
pierwszy cios. Ale aŁtorka chcę, żebyśmy go nienawidzili, więc...].
Wciąż mocna
przytrzymując mężczyznę, przeniosła rękę na jego tors, jeszcze
silniej przygwożdżając go do drzewa. Chciała odsłonić sobie dużą
żyłę, w której zatopiła swoje kły [na
TORSIE?]. Do jej ust napłynęło wiele
ciepłej, tak uwielbianej przez nią krwi. Rozkoszowała się ową chwilą,
choć życiodajny płyn Carla nie należał do najlepszych [rocznik
nie ten, bukiet fatalny, a ten sposób leżakowania...].
Chwilę później
odsunęła się od mężczyzny, przypominając sobie o Eireen. Musiała się
nią zająć jak najszybciej. W bracie Sienny nie zostało na tyle krwi,
by przeżył. Był blady jak trup, w jego oczach zgasły jakiekolwiek
oznaki życia, choć palce ręki drgały, jak gdyby były to ostatnie
ruchy w życiu [bo
nimi były!].
Sienna uklęknęła
obok Eireen i, tak samo jak u kobiety w salonie, sprawdziła puls. Był
strasznie słaby, co wzbudziło w Siennie wielki niepokój. Już na
początku, gdy dostrzegła ranę na brzuchu dziewczyny, zaczęła sie
martwić bardziej niż przedtem. Wiedziała, że Carl jest okrutny,
bezwzględny, ale… na miłość boską! To przecież jego córka!
[Która
przyszła go ZABIĆ! Moim zdaniem jest remis]
- T-tylko na
t-tyle cię s-stać? – usłyszała ledwo słaby głos mężczyzny. –
Nie u-umiesz nawet m-mnie dobić? [CO
ZA DUREŃ! Nie podpuszczaj strasznej pani, bo się to źle dla ciebie
skończy!]
Kobieta z
pogardą spoglądała na bruneta. Jego twarz była bez wyrazu, leżał
bezwładnie pod drzewem, tylko jego oczy patrzyły wprost na Siennę. Ta
znów go podniosła i przytrzymując go jedną ręką, drugą wbiła w jego
klatkę piersiową. Jej ostre niczym brzytwa paznokcie bez trudu
pokonały przeszkody, zaciskając się na sercu. Ledwo pulsujący mięsień
został zmiażdżony. Z klatki piersiowej Carla trysnęły resztki krwi,
barwiąc jego ubranie, szatę Sienny i całą ziemię dookoła.
- Umiem –
powiedziała Sandman, puszczając ciało mężczyzny, które opadło z
gruchotem na trawę. [I
co, Carl? Ostrzegałem cię, a ty nic. Jesteś zadowolony? Nie. Bo
jesteś martwy, ty durniu!]
*[fervendo–
z jęz. galicyjskiego ,,dusić się’’ [Wszystkie znalezione przez nas internetowe słowniki tłumaczą "fervendo" jako "gotować się"] [Ale trzeba wziąć pod uwagę, że
Internet bywa zawodny, a aŁtorka i tak ma plusa za próbę
wykorzystania obcego języka innego niż angielski i japoński].
Nie wiem, czy J.K Rowling podała podobne zaklęcie, jeśli tak, to jest
to czysty przypadek ;) ]
*****
Mam mieszane
uczucia. Bardzo. Mogłam się bardziej przyłożyć. Ale opinię zostawiam
Wam.
Dedykacja dla
Panny Zgubionej w Progach Życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz