Dobry
wieczór, kochani czytelnicy
Dziś
znów mała obsuwa. Sesja jest sesja, czyż nie? Ale udało się i
przedstawiamy dziś drugą część uroczego opka o potterowej
MarySue z Mrocznym Znakiem. Pojawia się wujek Voldzio i ogólnie
jest sporo o jej rodzinnych sprawkach. Poza tym poznajemy nowy sposób
na streaptize i imię Bezimiennej. I w ogóle magia, panie dzieju!
Adres
bloga: http://melodia-wiecznosci.blog.onet.pl/
Zanalizowali:
Ithil i Johnny
Zeitgeist
ROZDZIAŁ
2: ,, Zostawiła cie, Ruth''
Patrzyłam
jak chłopiec siadał przy stole Gryfonów. Nie okazywałam tego, ale
w mojej głowie toczyła się zacięta walka [A
gdyby to okazywała- to co? Robiłaby grymasy? Boksowałaby się z
powietrzem? Jak niby uzewnętrznia się wewnętrzną walkę?].
Z jednej strony chciałam wstać, podejść do Charlesa i żądać
wyjaśnień, a z drugiej zapaść się pod ziemie, bo do moich uszu
doszły przeróżne szepty na ten temat [jaki
temat? Mają takie samo nazwisko, to się zdarza. Gdyby boCHaterka
nazywała się von Rumpelstilzschen-Achtungschnitzel można by
zgadywać powinowactwo. W innym przypadku – o co tyle hałasu?].
W końcu wybrałam tą najrozsądniejszą opcję [tĘ
opcjĘ- na rany koguta, ile razy trzeba wam to powtarzać żebyście
załapały?!]– zostałam przy stole, wysłuchując
corocznego przemówienia dyrektora [A jakie
były inne opcje? Wstać z miejsca i rozerwać na sobie szaty?
Wymordować wszystkich szepczących?] [Zmienić
nazwisko na von Rumpelstilzschen-Achtungschnitzel?].
Jednakże, gdy spojrzałam na stół nauczycielski, moją uwagę
przykuł kto inny: dość pulchna czarownica z krótkimi, kręconymi
włosami, ubrana w ohydną, różową szatę [AŁtorko,
skoro już plagiatujesz to chociaż porządnie- ona miała na sobie
różowy sweter a nie szatę]. Odchrząknęła kilka razy,
chcąc zwrócić naszą uwagę, co spotkało się z cichym oburzeniem
nauczycieli. Dumbledore natomiast z zaciekawieniem przyglądał się
owej kobiecie.
Um[b]ridge,
bo tak się nazywała, po dość dziwnym przywitaniu nas, zaczęła
mówić oschłym, rzeczowym tonem. [A teraz,
kochani czytelnicy, zdejmijcie z półek swoje egzemplarze „Harry
Potter i Zakon Feniksa” i otwórzcie na 239 stronie. Maci to? No to
jedziemy!]
-
Ministerstwo Magii zawsze uważało, że edukacja młodych czarownic
i czarodziejów ma wyjątkowe znaczenie. Owe
[wyjątkowe] zdolności, z
którymi się urodziliście, nie mogą się zmarnować. Dlatego też
należy odpowiednio utrwalać je i rozwijać – powiedziała, nie
zwracając uwagi na to, że większość uczniów w ogóle jej nie
słuchała. Kontynuowała swoją przemowę, a mnie też w końcu
przestało to interesować. Rozejrzałam się po Wielkiej Sali,
stwierdzając, iż nie tylko ja nie słucham nowej pani profesor.
Uczniowie beztrosko sobie rozmawiali, czytali Proroka, a niektórzy
nawet wyciągnęli szachy czarodziejów i zaczęli w nie grać
[*zapowietrza* Toż to jawne
nie-przepisywanie Harry'ego Potter'a słowo po słowie!][Mamy
zatem tekst, który zżyna co się da z innej książki, i
jednocześnie jest niekanoniczny!]. Tylko nieliczni z
uwagą słuchali słów Umbridge. Ja sama wyłapywałam tylko
niektóre słowa [czyt. „aŁtorce nie chce
się przepisywać całych akapitów z oryginalnej książki” Czy to
dobrze czy źle... cóż, jeszcze za wcześnie by decydować!]
[I
skok na 240 stronę...] - Wkroczmy, więc razem w nową
erę otwartości i efektywności, skupiając się na zachowaniu tego,
co powinno być zachowane, doskonaląc to, co powinno być
doskonalone i wypleniając praktyki, które powinny być zabronione.
Po
tych słowach usiadła, a w sali rozległy się nieliczne oklaski.
Niewiele osób ją zrozumiało, a mi tylko ostatnie zdania dały do
myślenia [Hermiona 3.0 się znalazła ;/].
Umbridge, kimkolwiek jest, zmieni dużo w Hogwarcie, nie zwracając
uwagi na racje Dumbledore’a czy innych nauczycieli.
Dyrektor
po przekazaniu nam reszty informacji pożegnał wszystkich uczniów.
Pospiesznie wstałam z miejsca i jako pierwsza opuściłam Wielką
Salę [ach,
te Mary Sue – muszą być pierwsze we wszystkim! Zaręczam wam, że
będą też pierwsze pod ścianą, gdy nadejdzie rewolucja, jak mówi
dobra księga!] [Johnny,
odłóż „Autostopem przez galaktykę”!] [Neveeeer!].
Za plecami usłyszałam wołanie Ruth, więc przyśpieszyłam kroku
[Prawdziwa
przyjaciółka...].
Nie miałam ochoty do rozmów, byłam wściekła. Nie, nie na
Umbridge, która teraz średnio mnie interesowała. Musiałam
wreszcie dowiedzieć się o co chodzi z tym chłopakiem, Charlesem
[Kurcze,
jeszcze gotowa zaatakować bogu ducha winnego dzieciaka, bo jej się
brzmienie jego nazwiska nie podoba] [W
końcu zwolenniczka wujka Voldzia, nie?].
Brunetka
dogoniła mnie przy wejściu do Pokoju Wspólnego, bo ja,
wspaniałomyślnie zresztą, niezapytałam nikogo o hasło [Rany,
mam nadzieję że to sarkazm...].
-Łuska
smoka - wydyszała, najwyraźniej zmęczona [Rozumiem,
że tylko Gryffindor miał monopol na fajne i trudne hasła po
łacinie?].
Bez
słowa weszłam do środka, nie czekając na Storm. Naprawdę mi się
śpieszyło, a nie chciałam jej nic wyjaśniać. Nie miałam nawet
czego jej wyjaśniać, bo sama nie wiedziałam, o co tu
chodzi.
-Znowu
nic mi nie powiedziałaś! - krzyknęła Ruth już w dormitorium.
-Nic
nie wiedziałam – warknęłam, doprowadzona do szewskiej pasji [oj,
ktoś tu powinien pójść na terapię. Niech wyliczę: agresja,
skrajna znieczulica, zaburzenia w postrzeganiu świata i przewlekły
marysuizm]. Pośpiesznie wyciągnęła kufer, otwierając
go jednym machnięciem różdżki.
-
Nie wierze ci – usłyszałam za plecami. Mimo tego, że nie
widziałam jej twarzy bez trudu mogłam sobie ją wyobrazić;
purpurowa od gniewu, usta zaciśnięte w wąską linię, wzrok jak u
jastrzębia szykującego się do ataku [PRZJAŹŃ!
Troskliwe Misie byłby dumne!].
-
Nie ufasz mi? – zapytałam przypominając sobie jak ona zadała mi
dziś to pytanie. Wyjęłam z kufra czarną jak smoła pelerynę i
granatową suknię – nie mogę się przecież pokazać poza
Hogwartem w szacie szkolnej. Ruchem dłoni sprawiłam, że ubranie
znalazło się na mnie, a to, które miałam na sobie, poskładane na
łóżku [rozumiem, że zrobiła to
zaklęciem. Bo jeśli nie... nagle stałem się BARDZO zainteresowany
:3] [To chyba raczej mnie powinna
interesować ta technika?] [Ja
Cię nauczę...].
-
Owszem – odpowiedziała buntowniczo Ruth. – Mówiłaś, że nie
masz rodziny. [Manwe mój, czy ta cała
drama jest o to, że w szkole pojawił się koleś o tym samym
nazwisku? Serio?!]
-
Bo nie mam –wysyczałam, obracając się do niej przodem. – Nie
mam nikogo, do cholery, kogo mogłabym nazwać rodziną!
-
A Sam-Wiesz-Kto? [Serio? Wujek Voldzio? A
może jeszcze opowiedz nam, jak to Wujaszek Stalin kochał dzieci?]
A twój ojciec? A ten Charles? – pytała, czym jeszcze bardziej
mnie rozzłościła. Roześmiałam się nerwowo.
-
Nie znam ich, rozumiesz? Oni po prostu są. Tak naprawdę, jedyne co
mnie z nimi łączy to więzy krwi [to jest
właśnie definicja rodziny. Przykro mi] [Aha,
czyli Charles jednak jest jej braciszkiem o czym doskonale cały czas
wiedziała!].
-
Kłamiesz – wycedziła, lecz cofnęła się o krok. Nigdy nie była
dobrą aktorką. Wiedziałam, że była oszołomiona moimi słowami.
– Co z Czar…
-
Szanuje go, owszem. –przerwałam jej. - Jestem do niego w pewien
sposób przywiązana. Pomogłam mu, a on pomógł mi, choć
wiedziałam, że tylko dlatego, że chciał zyskać moje zaufanie
[Czarny
Pan (tak, kochani, to o niego chodziło, nie łudźcie się, że o
Charlesa). Chciał zdobyć zaufanie naszej Bezimiennej. NO ALEŻ
OCZYWIŚCIE!!!] [*klik*].
Bo widzisz, Ruth – mówiłam, patrząc jej prosto w oczy. Brunetka
spuściła wzrok, nie mogąc znieść mojego wzroku. Była
przerażona, a ja chciałam przestać, lecz nie mogłam. Wylewałam
na nią całą wściekłość, tłumioną przez lata. – Mam pewną
zdolność kontaktowania się z umarłymi [„I
see dead people!”].
Widziałam twoją matkę, wiesz? Bardzo miła osóbka, tak się o
ciebie martwi… - rzekłam z udawanym smutkiem, lecz zaraz znowu się
zaśmiałam [powiedziałbym
„nasza boCHaterka, psze państwa!”, ale ta postać jest po prostu
dość standardowym złoczyńcą].
Zamilkłam i z niepokojem spojrzałam w kierunku drzwi dormitorium.
Resztę uczniów zapewne weszło już do Pokoju Wspólnego, bo
doszedł mnie gwar rozmów.
Przeniosłam
wzrok z powrotem na Ruth, w której oczach gromadziły się słone
łzy [a wszystkie pojedyncze i
kryształowe!]. Będę potem żałować swoich słów,
byłam tego pewna. Uderzyłam w najczulszy punkt dziewczyny, a
najgorsze było to, że nie wiedziałam dlaczego
[Bo jesteś naprawdę okropną,
okropną osobą!].
-
Ale umarła – kontynuowałam. – Zostawiła cie, Ruth. Zdechła
jak… jak nic nie warte zwierze [oO Rany,
aż mi prawie szkoda Ruth...]. –wycedziłam z
obrzydzeniem. Brunetka zaczęła biec w moją stronę ze
wściekłością. Nawet nie wyjęła różdżki, śmieszne.
Jednym
prostym zaklęciem wysłałam ją pod przeciwległą ścianę, o
którą uderzyła z wielkim hukiem. Cała obolała skuliła się,
cicho szlochając [„My
Little MarySue: Friendship is magic!”].
Rzuciłam jej ostatnie spojrzenie i wyszłam z dormitorium. Na
schodach natknęłam się na Parkinson i Bulstrode, które
zawzięcie o czymś dyskutowały.
-
Cześć, Erieen, jak tam… - zapytała jedna, ale ominęłam ją i
weszłam do Pokoju Wspólnego [W połowie
drugiego rozdziału poznajemy imię boCHaterki. Ale nie cieszcie się:
nadal jest Bezimienną bo nie istnieje takie imię jak „Erieen”.
„Eireen”- i owszem]. Przeszłam przez niego, nie
zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia reszty i wyszłam na
korytarz. Uważnie rozglądając się, czy aby na pewno nikt mnie nie
zauważy [„A może jednak zauważy?”
myślałam MarySójka z nadzieją „Głupio żeby taki
mroczniście-gotycki strój mi się zmarnował...”] [„Accio
widownia” mruknęła pod nosem], podeszłam do jednego z
wielkich obrazów na ścianie. W lochach było ich niewiele; zaledwie
dwa, czy trzy w dodatku niczym niewyróżniające się [Czyli
były to obrazy przedstawiające kamienne ściany? Ciekawe po ile
poszły...]. Tak samo było i z tym. Stara, pokryta
pajęczynami srebrna rama [Czy ramy do
obrazów robi się ze srebra? A jeśli tak- to dlaczego jeszcze nie
zaśniedziało?] [Magia, panie
dzieju!], ze skromnymi zdobieniami, niczym nie uświetniała
obrazu w niej. Wiedziałam jednak, czym jest to malowidło, jak i
dziewczyna, na nim upamiętniona. Zielonooka brunetka zerkała na
mnie z ciekawością, lecz i z lekkim uśmiechem. Odwzajemniłam gest
i powiedziałam w języku węży [ależ
OCZYWIŚCIE że jesteś wężousta. Jakżeby mogło być inaczej!]:
- Otwórz się – dziewczyna zachichotała i bezszelestnie odsłoniła tajemne przejście. Ostatni raz spojrzałam w jej oczy; były dokładnie takie jak moje [i na tym kończyły się podobieństwa między nimi, jeśli nie liczyć małych palców u lewych stóp]. Prawnuczka Salazara Slytherina uśmiechnęła się smutno, a ja przeszłam przez próg, wkraczając do tunelu pogrążonego w całkowitych ciemnościach [Prawnuczka Slytherina, odkąd aŁtorka odkryła przed nią tajniki jej osobowości, od razu nabrała godności. Wcześniej odstawiała tu jakieś niepoważne chichoty, ale odkąd wie, kim jest o razu zrobiło się mroczniściej]. Gdy tylko zrobiłam pierwszy krok, przejście dokładnie rozświetlił rząd pochodni [*klik* (Przepraszamprzepraszamprzepraszam T.T)]. Szłam szybkim krokiem przed siebie, słysząc jedynie dźwięk uderzających obcasów o marmur, z której [tej marmur?] była wykonana podłoga.Czułam się okropnie. Poczucie winy spadło na mnie niespodziewanie. Wiedziałam, że słowa, które powiedziałam do Ruth, były nie odwracalne [„Słowo wylatuje z ust słowikiem (w tym przypadku ubranym w uprząż z żyletkami i kolcami) a powraca wołem”]. Do tego kłamałam – miałam rodzinę, to ona nią była. Od kilku lat zawsze razem jak siostry. W [kisielu się] spierałyśmy, pocieszałyśmy, a teraz? Więzi zostały zerwane, prawdopodobnie na zawsze [Nieee, jestem pewna, że już zapomniała jak wywlekłaś wspomnienie jej matki a potem powiedziałaś, że zdechła jak bezużyteczne zwierzę!], a ja nie miałam odwagi wrócić i spojrzeń jej w oczy [a z tego żalu bełkotałaś trzy po trzy. Ale mojego współczucia nadal nie dostaniesz, ruro jedna]
Po
kilku minutach doszłam do schodów prowadzących o góry. Gdy tylko
weszłam po stromych stopniach, na końcu korytarza zauważyłam
ogromne lustro [Przepraszam, że tak zapytam
tak całkiem nie w klimacie ale na wuj lustro w nieuczęszczanym
korytarzu w lochach?]. Kompletnie zapomniałam, że ono
się tu znajduje. Podeszłam do niego i zauważyłam, że po moich
policzkach spływają łzy. Nawet nie zorientowałam się, że
wstrząsnęły mną takie silne uczucia, które spowodowały płacz
[czyli płakała tak... mimochodem?].
Na ogół byłam silna; zawsze ignorowałam wszystkich i wszystko
[Tak, i pewnie to ściany przed nią
uskakiwały. MarySue sunęła przez życie jak lodołamacz- co
niewątpliwie było bardzo wysublimowane]. Uczucia, które
mogłyby mnie zranić tłumiłam w sobie, cierpiąc w ciszy. Moja
dusza była zamknięta, aż do teraz [I ty
to nazywasz siłą? Głupiutka jesteś...].
Przypomniałam
sobie o tym, co miałam zrobić. Mimowolnie otarłam łzy i zaczęłam
iść dalej. Nie mogłam się teraz zatrzymać. Nie chcę stracić
tego, co najważniejsze, a jednocześnie pragnę poznać prawdę. O
wszystkim [*szepczą*
Czterdzieści
dwa!].
Moje życie było pełne nieścisłości, tajemnic, a wiedziałam, że
tylko jedna osoba zna odpowiedź.
Zatrzymałam
się i spojrzałam za siebie. Powinnam już opuścić teren Hogwartu,
bo nie wyczuwałam żadnych zaklęć ochronnym [a
jak pachną zaklęcia ochronne? Bzem i agrestem?] [AŁtorce
wyszło coś z sensem- niestety zupełnie przez przypadek. Faktycznie
w ostatniej części kiedy Harry i spółka rzucają zaklęcia
ochronne wokół swojego obozowiska czują ich pojawienie się. Jaka
szkoda, że aŁtorka bazuje na piątej części...]. Ten
tunel ciągnął się aż za Hogsmeade, a pomimo tego, że korzystam
z niego od pierwszej klasy, nie dotarłam jeszcze do jego końca
[To w takim razie co robiła w nim
wcześniej? Bawiła się w chowanego? Ćwiczyła mroczność?].
Wciągnęłam
głośno powietrze, wypuszczając je z głośnym świstem. Obróciłam
się w miejscu i teleportowałam się z głośnym trzaskiem [Aha.
Teleportowała się. Od pierwszej klasy?!].
*
Pojawiłam
się w holu dworu, który tak dobrze znałam z dzieciństwa. Posesja
babci, a właściwie moja, zawsze zachwycał [ten
posesja?] mnie swoim ogromem; niezliczona ilość komnat,
biblioteki i salony, a nawet lochy to raj dla królów […i
bardzo, ale to bardzo niegrzecznych dziewczynek] [A
nie mówiłam, że babcia nadziana jak pączek od Bliklego?].
Stanęłam,
lekko chwiejąc się, przed schodami, prowadzącymi na pierwsze
piętro. Nie byłam jeszcze przyzwyczajona do teleportacji, a zbyt
częsta sprawiała, że opadałam z sił [Nie,
te dwa zdania nie sprawia, że uwierzę, że masz z czymkolwiek
problemy, Wasza Zajebistość].
Wspięłam
się po stromych stopniach, stając na początku długiego korytarza.
Na jego końcu znajdowały się duże, zdobione drzwi, które
otworzyłam nie pukając. Miałam w nosie dobre wychowanie
[Standardowe Zachowanie Mary Sue #117.
*ziewa*].
Znalazłam
się w komnacie największej ze wszystkich. Po środku stał wielki,
kamienny tron, a przy ścianach kilka szafek, które chyba stały tu
tylko po to, by wypełnić pustą przestrzeń [Jak
wiadomo rezydent komnaty miał bardzo wysoce rozwinięty zmysł
estetyki]. Po środku klęczał Glizdogon; zapewne znów
zrobił coś, czego nie powinien.
-Naucz
się wreszcie kultury, Eireen – usłyszałam lodowaty głos
Czarnego Pana, który nawet na mnie nie zerknął [ja
nie mogę, Voldemort urzęduje w klozecie!]. Spostrzegłam
go stojącego przy kominku, w którym tańczyły płomienie.
-Bądź
łaskaw nas zostawić, Glizdogonie – rzuciłam do skulonej postaci.
Pettigrew wyszedł, zamykając drzwi z cichym trzaśnięciem [Hahaha-
nie. Jak każda istota podłej natury, Glizdogon czuł respekt tylko
przed osobami, które realnie mogły mu zagrozić czyli np. przed
Voldemortem. Nie przed tobą]. – Wiedziałeś –
wysyczałam, a Voldemort wreszcie zwrócił ku mnie swoje czerwone
ślepia. Nic nie powiedział, tylko usiadł na kamiennym tronie,
sprawiając wrażenie mało zainteresowanego [Po
prostu był skupiony na czym innym xD]. Pewnie przerwałam
mu jego snucie planów, dotyczących Pottera. [a
tak naprawdę beształ Glizdogona za to, że zapomniał nagrać
najnowszy odcinek „Glee”] - Wiedziałeś o Charlsie.
-
Owszem – rzekł po chwili milczenia. Wciąż bawił się swoją
różdżką, co bardzo mnie irytowało [Tupnij
nóżką i furknij spódniczką, pokaż, na co cię stać!].–
Nie wiem jednak, dlaczego jesteś zła.
-
Dlaczego? – prychnęłam. – Mówiłeś, że jestem godna
zaufania, wierna. Tymczasem nie mówisz mi o najważniejszych dla
mnie rzeczach [No do jasnej cholery! To jest
Czarny Pan, a nie twoja psiapsióła, smarkulo! On nie jest od
przekazywania ploteczek tylko zabijania i siania terroru!].
-
Stwierdziłem, że niepotrzebnie byś się martwiła [No
jak słitaśnie, naprawdę -.-]. Masz na głowie inne
sprawy, nieprawdaż?
-
Chciałeś powiedzieć twoje sprawy – rzekłam, na twarzy
Voldemorta pojawił się cień złośliwego uśmiechu. - Mam zajmować
się tylko tobą i twoimi słowami, panie. [Dziewczyno,
czy tobie się już całkiem dezaktywował instynkt samozachowawczy
czy po prostu lubisz jak ktoś ci robi z dupska jesień
średniowiecza?]
W
oczach Czarnego Pana pojawił się niebezpieczny błysk, lecz nie
cofnęłam się ani o krok. Był bliski rzucenia na mnie zaklęcia.
Dalej zrób to, pomyślałam. Bądź taki, jak mój ojciec,
a nawet gorszy. To przecież tylko jedno słowo, a zapewni mi
naprawdę dużo cierpienia. Chcesz tego? Wiem, że tak [Oj
tak, bo teraz Voldzio na pewno się zawstydzi i zaniecha].
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz