Szanowny
Internecie, Drodzy Czytelnicy!
Ostatnim
razem zostawiliśmy naszą Mary Sue dyszącą chęcią zemsty. Czy zostanie
ona zaspokojona? Nie bardzo, ale i tak jest śmiesznie.
Poznamy
powiem Najufniejszą Osobę Świata, zerkniemy na Chytry Plan
Dumbledore'a, popływamy w basenie wymowy, i zapłaczemy na zranionym
kanonem!
Bawcie
się!
Adres bloga: http://melodia-wiecznosci.blog.onet.pl/
Zanalizowali: Ithil i Johnny
Zeitgeist
ROZDZIAŁ
3: ,, Zbyt długo ignorowałam chęć zemsty''
Słońce leniwie
wznosiło się w górę, oblewając wszystko swoimi promieniami [CHLUST!].
Miałam mało czasu, bardzo mało. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęła
cała noc. Świtało, więc powinnam być już dawno w Hogwarcie.
Dumbledore zapewne wiedział o tym, że opuściłam zamek [Czyżby
dla lepszego kontrolowania becikowego zainstalował cipy... um, to
jest „chipy”, oczywiście... wszystkim swoim uczennicom?
^^]. Zawsze był świadom tego, iż
wychodzę ze szkoły, gdy nie było to dozwolone [A
skąd TY wiesz, że ON wie? Napomknął kiedyś przy śniadaniu? Czy może
mówi przez sen?]. Co dziwne, nigdy nie
próbował mnie zatrzymywać [On
też wiedział jaka jesteś głupia sądząc, że jesteś tajnym agentem
Voldemorta. Choć właściwie to nawet nie - przecież afiszujesz się ze
związkami z nim tak, że ślepy by zauważył] [Gdyby
próbował ją zatrzymać, wujek Voldzio podmieniłby ją na kogoś bardziej
kompetentnego. Krzak jeżyn, na przykład].
Wiedział, do kogo się udaję, a mimo tego dalej pozwalał mi na to
wszystko. Czyżby kolejny błąd siwiejącego starca? [Raczej
naiwnej smarkuli] Zawsze postrzegałam
go jako naiwnego głupca i chyba się nie myliłam [Tak,
uważaj go za siwiejącego, naiwnego starca. Dokładnie zgodnie z
planem...]. Ufał ludziom, którzy
najmniej na to zasługiwali, w tym mnie [To
miło, że sama siebie oceniasz jako niegodną zaufania...] [Można
jej zaufać, że będzie niegodna zaufania. To już coś].
Ja prawdzie nic do niego nie miałam; mogłam nawet stwierdzić, że to
właśnie jemu zawdzięczam to, iż dalej mogę przebywać w Hogwarcie [No
właśnie...]. Wstawiał się
za mną, gdy inni kategorycznie posądzali mnie o różne rzeczy, których
oczywiście byłam sprawcą. A Dumbledore mi wybaczał, czego nigdy nie
rozumiałam [moja teoria
jest taka, że podsuwał jej dezinformacje, które miały popsuć
śmierciożercom szyki]. Wierzył w to,
że naprawdę nie jestem po stronie Czarnego Pana. Nie
w słowach, lecz w czynach, człowiek pokazuje swe prawdziwe oblicze,
tak powiedział [A potem
zaczął mruczeć pod nosem jakieś strasznie długie i trudne słowo na
„b”. „Bilecik chowa” czy coś takiego...].
Problem tkwi w tym, że to, co mówię, i to, co robię, może być
kłamstwem. Nie znam prawdziwej siebie, więc i moja prawdziwa natura
nie będzie ukazana ani w czynach, ani w słowach
[*wkłada monokl i ogląda to zdanie pod światło* Toż to bullshit
najwyższej próby!]. Wydaję mi się
czasami, że wszystko wokoło mnie jest fałszywe, w tym także i ja
[problemy z tożsamością?
Nie pierwsza Mary Sue, która powinna udać się do terapeuty...].
Mój wzrok padł
na dom na wzgórzu. Teraz moja cała uwaga znów skupiła się na nim.
Dzieliło mnie tylko kilka kroków od drzwi, a dopiero teraz
[zauważyłaś ten dom!?]
uświadomiłam sobie, co tu robię. Przyszłam zabić swojego
ojca [a co zamierzasz
zrobić po śniadaniu?]. Nie, on nie był
moim ojcem. Był kimś, przez kogo nie miałam matki [Rozumiem,
że to się w jakiś sposób wyklucza?].
Kimś, kto zniszczył mi dzieciństwo, dla swoich własnych celów
[rodzice zwykle tak
robią...].
Wściekłość
znów się mnie wezbrała, jednak szybko ją stłumiłam. Musiałam
zapanować nad gniewem. Wystarczyłby jeden gwałtowny, nieprzemyślany
ruch, a poniosłabym klęskę [Co
nie groziło jej najwyraźniej przy spotkaniu z Voldemortem].
Znowu. Zresztą, przybywając tu bez żadnego konkretnego planu, już
skazywałam się na przegraną. Wiecznie nieprzemyślane decyzję,
niedługo przyczynią się do mojej pewnej zguby [*energicznie
i z nadzieją kiwa głową*].
Lecz
nie mogłam teraz zawrócić. Zbyt długo ignorowałam pragnienie zemsty
[a co? Pikało ci, czy
swędziało w okolicach kolan?].
Wmówiłam sobie, że co się stało, to się nieodstanie, dalej okłamując
samą siebie, iż to wszystko mnie nie obchodzi. Tonęłam w rzece
kłamstw [„a
ponadto zgubiłam kąpielówki sensu idąc na basen wymowy”]
[*pluska się
w bajorku tumiwisizmu*], choć
wiedziałam, że mogą szybko wypłynąć na powierzchnię. Zanurzona w
nicości nieświadomie cierpiałam, odsuwając od siebie wszystkich i
wszystko. Byłam jak pies, który uwiązany na krótkiej smyczy, słucha
tylko i wyłącznie swojego pana
[Aha-aha, czyli konkretnie kogo? Voldemorta? Tak się zachowuje pies
wobec pana? No nie rozśmieszaj mnie. Chyba, że masz sama w sobie
małego dyktatora...]. Choć nie ma on
dużo do zrobienia, bojest ograniczony, dalej posłusznie wypełnia
rozkazy. Nie chce robić tych rzeczy, a jednak wykonuje je, bo boi się
uciec. W końcu musi znaleźć siłę i zerwać łańcuch, by wreszcie wyrwać
się z kajdan kłamstw, które sam tworzy.
Wtenczas
[Onegdaj!]
[To kuzyn Natenczasa
Wojskiego?] uświadomiłam sobie, że nie
mogę dłużej uciekać. Prawda wciąż będzie, a bez niej jestem tylko
słabsza. Cierpienie, ból i łzy [szczególnie
te pojedyncze!], nie są oznaką
bezsilności [Nie są?].
To one dają mi siłę, sprawiają, że czuję się mocniejsza [i
pewnie jeszcze wzrok masz dzięki nim lepszy, co?].
Niemniej jednak, teraz nie mogę dać się omamić uczuciom.
Weszłam
na drewniana werandę, która zaskrzypiała cicho, uginając się pod moim
ciężarem. Wyczuwałam zaklęcia ochronne [*niuch-niuch*
Mięta i olej napędowy!], więc w domu
musiał ktoś być [Rozumiem,
że dla czarodziejów zaklęcia obronne to coś jak dla nas przekręcenie
zasuwki? Do dupy z taką ochroną, skoro i tak każdy kto chce może je
sobie minąć!]. Myślałam, że od dawna
będzienie zamieszkany
[Będzieny to jakich rodzaj magicznego stworzenia, które obejmuje
mieszkania po ludziach?].
Przerdzewiałe drzwi, wybite okna strychu, sprawiały wrażenie, iż
posiadłość jest opustoszała [Ach
tak, dawno już żadna z „naszych” aŁtoreczek nie używała
błędnie „iż” zamiast „że”!].
Mój ojciec okrył się hańbą, przebywając w tym domu [-.-
Bo co, dom był splugawiony krwią twojej matki?].
Mógłby chociaż doprowadzić go do porządku. Był niegodny bycia
potomkiem Salazara Slytherina, a nawet samym czarodziejem
[*przypomina sobie, jak
w książce byli opisywani czarodzieje i ich domy* No, to raczej nie
było priorytetem w magicznym świecie...].
Wciąż
z zarzuconym kapturem na głowę, zapukałam do drzwi [*parsk*
I co, kiedy ojczulek jej otworzy zamierza powiedzieć „Dobry
wieczór, czy byłby pan uprzejmy dać się zabić?”?].
Po chwili dobiegły mnie dźwięki, sugerujące, że ktoś zaraz mi
otworzy. Powoli sięgałam po różdżkę, a progu pojawiła się szczupła
blondynka [slut!]
w bladoniebieskim szlafroku. Mimowolnie uśmiechnęłam się kpiąco, lecz
nie użyłam różdżki [No
całe szczęście, że nie zabiłaś jej za to, że jest
niebieskoszlafrokową blondynką!]. Ukryłam
ją pod fałdą płaszcza, tak, aby kobieta jejnie zauważyła. Zupełnie
nie pomyślałam o tym, że w domu mógł mieszkać ktoś jeszcze. Musiałam
wykorzystać tą sytuację, choć w maleńkim stopniu.
Kobieta
patrzyła na mnie nieco zdziwiona, lecz powiedziała:
-
Dzień dobry – uśmiechnęła się blado, choć w jej głosie mogłam
wyczuć nutkę paniki [Bo...
zobaczyła niziołka w za dużym płaszczu?]
[„Ojciec! Ooojciec!” świszczała Bezimienna dla
podtrzymania mrocznej atmosfery]. –
Co pani tu robi o tak wczesnej porze?
Zaśmiałam
się w duchu. Głupia otworzyła mi drzwi [Nieeee?!].
Prawdopodobnie, nie miała również różdżki, co było jeszcze większym
błędem.
Przybrałam
przyjazny uśmiech na twarzy [Uśmiechy
na całej reszcie swego ciała zostawiła w spokoju] i
zrzuciłam kaptur. W oczach blondynki od razu strach ustąpił miejsca
serdeczności.
-
Witam – odezwałam się przyjaznym tonem głosu. –
Przepraszam, że nachodzę rankiem, ale mam pilną sprawę. Mieszka tu
może Carl Sandman [Przez
chwilę miałem straszne przeczucie, że prawidłowa odpowiedź na to
pytanie brzmi „Nie, jest tu Morfeusz, dla przyjaciół Sen z
Nieskończonych, poprosić?”]?
-
Tak, od dawna – odpowiedziała od razu. –Ale dlaczego chce
się pani z nim zobaczyć?
-
Mam z nim do omówienia ważną sprawę… nie mam zbyt dużo czasu.
[To tekst, którym z całą
pewnością zaskarbisz sobie jej zaufanie...]
-
W takim razie zapraszam [„obca
osobo, o której nic nie wiem. Słyszała pani o tych śmierciożercach?
Potworność, strach ludzi do domu wpuszczać...”]
– rzekła bez chwili zawahania. – Ale Carl jeszcze śpi,
więc może…
-
Poczekam, oczywiście.
Kobieta
ustąpiła miejsca w drzwiach. Weszłam do domu i mimowolnie się
skrzywiłam. Tyle wspomnień kłębiło mi się w umyśle, dotyczących
zakątków owej posiadłości. Wiele z nich było wyblakłych, lecz
niektóre przetrwały z niesamowitą dokładnością [„Nie
kupił mi mojej wymarzonej lalki! Nie pozwolił mi zatrzymać kotka! A,
i jeszcze zabił moją matkę. Ale tym kotkiem to przegiął pałę!”].
-
Zapraszam do salonu – usłyszałam i poszłam za kobietą.
Przekroczyłam próg głównego pomieszczenia w domu i rozejrzałam się
wokoło. Ściany były bladozielone, a na ciemnobrązowej podłodze
położono oliwkowy, puszysty dywan. Zaś na nim, ustawiono dwie duże,
czarne sofy, stojące na przeciwko wielkiego, starego kominka [To
miałoby znaczenie tylko wtedy, gdybyś zamierzała o ten kominek
rozwalić jego głowę a narzeczoną udusić jej własnymi jelitami na
sofach tak, aby krew splamiła dywanik. Jeśli nie- wystarczyłoby
stwierdzenie, że było ładnie]. Przy
ścianach, na licznych szafkach i półkach, położono kwiaty, które
świetnie współgrały zresztą ozdób; dzbanami, obrazami i rzeźbami
[doskonale cię rozumiem,
moja droga. Też nie lubię zabijać ludzi, którzy nie mają bladego
pojęcia o estetyce...].
W
posesji było inaczej, niż zapamiętałam. Blade, ponure pomieszczenia
zmieniły się w naturalne, bardziej żywe. Do salonu wpadały jasne
promienie słońca, których dawniej nikt tu nie mógł zobaczyć; kiedyś,
okna prawie w całości były zarośnięte trującym bluszczem [„Po
kątach wciąż jeszcze można było znaleźć sekretarzyki na napisem
»Własność
Morticii Adams«.
I zastanawiająco długie, blond włosy”].
-
Rozgość się, a ja przyniosę coś do picia– rzekła blondynka
[sprawiając, że
analizatorzy zaczęli się zastanawiać, jak głupia (albo potężna) może
być ta kobieta], a ja kiwnęłam głową i
usiadłam na kanapie.– Herbaty?
-
Poproszę.
Gdy
tylko kobieta wyszła z salonu, zerwałam się z miejsca i [wzorem
wszystkich bohaterów komputerowych przygodówek i rpgów]
po cichu zaczęłam przeglądać szafki. Chciałam znaleźć coś na jej
temat, na temat Charlesa. Nie znalazłam jednak nic, oprócz starych
fotografii i albumów. Wyjęłam jeden i zaczęłam przeglądać. Na
wszystkich zdjęciach, była owa blondynka i mój brat; wyglądali na
szczęśliwą rodzinę, gdy nie stał obok Carl [No
to faktycznie szczęśliwa rodzina!].
Bardzo mnie ciekawiło, a jednocześnie byłam zdumiona tym, że mój
ojciec ponownie założył rodzinę. On nigdy nie kochał, nie współczuł
[Ale jednak JAKOŚ począł
dwójkę dzieci- i najwyraźniej był w stanie z ich matką stworzyć stały
związek]. Przynajmniej ja miałam takie
wrażenie. Był bardzo podobny do swojego dziadka –Marvola Gaunta
[a to jest bardzo
ciekawe, bo Marvolo miał dwoje dzieci – jedno było kompletnym świrusem, a drugie to matka Voldemorta. Ciekawym, jak bardzo aŁtorka
ukrzywdziła kanon, chcąc dać swojej boCHaterce fajne backstory].
On tak samo gardził wszystkimi, wyżywał się na ludziach.
Jestem
egoistką [TAK!]
, pomyślałam. Jestem
cholerną egoistką, bo chcę zniszczyć życie Charlesowi [TYLKO
dlatego? I absolutnie nic innego nie przychodzi ci do głowy?]. Nie
chciałam, ale musiałam to zrobić, by zaspokoić pragnienie. Bałam się
tego uczucie, tego, co ze mną robi. Zemsta to okropna rzecz, ale była
mi potrzebna. Jak powietrze, jak życie, jak… śmierć, abym
mogła wreszcie poczuć spokój. To uczucie mnie dręczyło, jak nic
innego [*powoli wycofuje
się na z góry upatrzone pozycje* dawno nie mieliśmy psychopaty na
łamach Ministerstwa, nie powiem, żebym tęsknił...] [*parska*
Aj, weź przestań. Żaden psychopata, po prostu kolejna nastka próbuje
zbudować gotycki klimat bez znajomości używanych słów i koncepcji
sensu].
-
Coś się stało? – usłyszałam za plecami pełne troski pytanie.
Obróciłam się gwałtownie i strąciłam wazon. Na szczęście w porę
go złapałam i obeszło się bez szkód [Fajnie.
A twoje prawdziwe imię brzmi Clark czy Peter?] [Albo
Wally, Barry, Pietro, albo...]
[PRZESTAŃ NERDZIĆ!] .
-
Nie, nic – odpowiedziałam, biorąc filiżankę z herbatą. –
Dziękuję.
-
Naprawdę, nie ma za co – odrzekła i zaśmiała się serdecznie. –
Przyjaciele Carla, to moi przyjaciele [Kto
powiedział, że to jego przyjaciółka?].
Zachłysnęłam
się herbatą, ledwo powstrzymując śmiech. Nie mogłam uwierzyć, że ta
kobieta była taka naiwna. Powiedziałam jedno słowo [*spogląda
na cała tę scenę* Coś długie to słowo...],
a ona już posądza mnie o przyjaźń.
- Przepraszam
– rzekłam, gdy już się uspokoiłam. – Może mi pani coś o
nim opowiedzieć? [?!
Hej, kto tu komu wbija się na chatę w środku nocy?!]
Moja… moja rodzina odwielu lat nie miała [odwetu]
kontaktu z Sandmanami, a kiedyś byliśmy naprawdę w bardzo dobrych
stosunkach – skłamałam, odstawiając filiżankę na stół. –
A o ile dobrze wiem, Sandman, to teraz także pani nazwisko.
Blondynka
zarumieniła się, a po chwili odrzekła z dumą. Najwyraźniej ucieszyła
się, że ktoś wreszcie zapytał o jej życie.
-
Tak, pobraliśmy się jedenaście lat temu [*cofa
się do rozdziału pierwszego: „Wszystko
zaczęło się dziesięć lat temu, gdy byłam świadkiem śmierci matki”*
Memory! Do
you use it?!].
Co dziwne, na nasz ślub przybyła tylko moja rodzina. Od strony Carla
nikt się nie pojawił. Mówił, że jego rodzice nie żyją, a reszta…
reszta się nim podobno nie interesuje. Zawsze mu z tego powodu
współczułam, bo ja zawsze miałam wszystko; miłość, dom, wiele
pieniędzy [Szczególnie
to ostatnie warto jest dodać w rozmowę z całkiem
nieznajomą osobą!].
Słuchałam
jej opowieści z przymrużeniem oka. Stwierdziłam, że większość tego,
co powiedział jej mój ojciec było kłamstwem. Jakby inaczej? Przecież
gdyby był szczery, trafiłby do Azkabanu i nie założyłby rodziny
ponownie. Dziwiłam się, dlaczego to zrobił. Po co mu syn i żona,
skoro ostatnim razem nie umiał się nimi opiekować? [Mam
rozumieć, że mamy kompletnie zignorować możliwość, że matka
boCHaterki była wiedźmą i ojczulek zabił ją w obronie własnej? Bo w
tym momencie mamy tak mało danych, że między tą dwójką mogło wydarzyć
się cokolwiek!]
-
Później urodził się Charles –kontynuowała, a ja zaczęłam
uważniej słuchać. – Carl nie chciał dziecka, był zły. Chyba
nigdy nie lubił dzieci… [WOW!
Kobieto, słyszałaś kiedyś o prywatności?] [Skoro
Charles jest synem Tej Drugiej- której Bezimienna nie znała
dotychczas- to skąd wiedziała, że to jej brat i ogólnie mówiła o nim
tak, jakby się znali?]
Spojrzałam
na nią. Na jej twarzy pojawił się ból, który ponownie zamaskowała
serdecznym uśmiechem. Jednakże domyślałam się, że ta ,,złość’’
nie była taka mała, jakby się wydawało.
-
Później mu przeszło, choć czasem był…
-
Przepraszam, że przerywam [„pani
bardzo intymną wypowiedź i pragnę nadmienić, że kompletnie wisi mi
pani zaufanie i chęć wygadania”]
– rzekłam, słysząc, że ciężko jest jej o tym mówić. Nagle
poczułam pewną więź z ową kobietą Było mi jej żal [„Było
Mi Jej Żal” to imię tej kobiety czy aŁtorka w pogardzie mając
interpunkcję?], lecz teraz byłam
pewna, że moja zemsta przyniesie korzyści nie tylko mi [O
tak, na pewno ucieszy się kiedy zamordujesz jej męża i ojca jej
dziecka!]. – Nie wiem nawet jak
pani ma na imię.
-
Alice- przedstawiła się.
-
Miło poznać – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem. –Eireen
[i tak będziemy ci mówić
Mary Sue, bo kto by spamiętał...].
-
Również miło. Posłuchaj, czekamy już długo, może iść obudzić…
-
Nie będzie trzeba – usłyszałam chłodny głos za plecami [O,
cliffhanger! Nie jest ci zimno jak cie tak odarła z bycia
zaskakującym?]. Moja reakcja była
natychmiastowa – wstałam i wyciągnęłam różdżkę, celując prosto
w pierś mężczyzny [profesjonaliści
zawsze celują w głowę...] [Kto?]
[… Masz rację, zapomnij].
-
Co tu się… - zaczęła zdezorientowana Alice, patrząc to na
mnie, to na męża, który również błyskawicznie wyciągnął różdżkę [z
kieszeni pidżamy...].
-
Alice, do mnie! – zagrzmiał. [„Do
nogi!” zagrzmiał dowodząc tym swej nieczułości i niedbania o
żonę w obliczu niebezpiecznej smarkuli z różdżką i Mrocznym Znakiem]
Nic się nie zmienił – ten sam nienawistny wzrok, ostrość i
furia, gdy coś mu się nie spodoba [to
jeszcze nic. Powinnaś zobaczyć jego wzrok, kiedy ktoś mu zabierze
ostatnią bajaderkę!].
-
Nadal nie rozumiem…
- Alice!
– ryknął, a kobieta pośpiesznie stanęła za jego plecami.
Nie
podobało mi się to, w jaki sposób ją traktował [Zasłanianie
własnym ciałem ukochanej osoby uskuteczniają tylko neandertale!].
Była popychadłem we własnym domu, jak pies, jak skrzat, jak…
mama [=.= O Manwe, czy
aŁtorka naprawdę sądzi, że będzie nam szkoda kobiety o którą troszczy
się jej mąż i który denerwuje się, gdy jej coś grozi?].
Po
raz kolejny tego dni, wściekłość we mnie wezbrała [Mary
Sue... SMASH!]. Nie mogłam się powstrzymać
[Wściekłością jej się ulało? ^^] [A
wiesz, jak się taką wściekłość ciężko zmywa z dywanu?];
machnęłam różdżką, a z jej końca pomknął w kierunku mojego ojca,
zielony promień. Usłyszałam jak Alice wciąga gwałtownie i cofa się w
tył, kuląc się ze strachu.
-
Nie, tak się nie będziemy bawić! –krzyknął, z łatwością
odbijając klątwę.
-
Nigdy się ze mną bawiłeś, ojcze –wysyczałam przez zaciśnięte
zęby [„Pamiętasz, jak przez miesiąc co
wieczór chciałam z tobą grać w chińczyka a ty miałeś ważniejsze
sprawy?! Teraz za to zapłacisz!”].
Kobieta
dopiero po chwili zrozumiała sens moich słów, bo zaczęła jeszcze
szybciej przenosić wzrok z ze mnie, na Carla. Najwyraźniej nie mogła
zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi [Chodź
do nas, Alice, mamy popcorn i czarny humor, podzielimy się!].
Za to na ojcu moja wypowiedź nie zrobiła żadnego wrażenia, wręcz
przeciwnie – zaśmiał się.
-
Widzę, że Voldemort nie nauczył cię tylko bawić się magią, ale
również… [Manwe, czy boCHaterka ze
swoimi przekonaniami maskowała się tak kiepsko, że nawet facet, który
nie widział jej od dziesięciolecia wie o nich?]
-
Zamknij się! – warknęłam. Nie podobało mi się, w jaki sposób
mówił o Czarnym Panu. Wprawdzie często się z nim awanturowałam [z
Voldemortem T.T], przez co mogło się wydawać, że pałamy do
siebie tylko nienawiścią. Zasługiwał jednak na szacunek.
Był najpotężniejszym czarodziejem, jakiego udało mi się spotkać.
[tymczasem Dumbledore, przechadzający się po
swoim gabinecie i snujący dalekosiężne plany pokonania Voldermorta,
poczuł satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. Nie był tylko pewien,
dlaczego...] – Nic nie wiesz, o tym, co się ze mną
działo!
-
Wiem, więcej niż myślisz. Odkąd dowiedziałem się, że żyjesz, tylko
czekałem, aż do mnie przyjdziesz –powiedział z tajemniczym
uśmiechem.
-
Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz? – To pytanie wymknęło mi
się z ust, zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć [no,
faktycznie. Zwłaszcza że większość nienawidzenia odwalasz tutaj TY].
Carl
wybuchł śmiechem [dołączyła do niego Ithil],
nie zwracając uwagi na Alice, która kuliła się za nim, najwyraźniej
przerażona tym wszystkim. Był okropny, brzydziłam się nim. Chciałam
mieć już wszystko za sobą, nie wiedziałam, że przyjście tu będzie
takie bolesne.
-Ależ
ja cie nie nienawidzę. Jesteś dla mnie po prostu nikim, Eireen.
Rozwydrzona gówniara, która myśli, że ma ze mną szanse –
warknął ze wstrętem [Dobrze
gada! Polać mu!].
***
No
cóż, rozdział na pewno nieco lepszy od poprzedniego.Miałam cały pobyt
Eireen zawrzeć w jednym rozdziale, ale wyszłoby zbyt długo.
Mam
nadzieję, ze trochę się wyjaśniło, ale jednak nie zawrę wszystkiego w
jednym wpisie. Trochę jeszcze Was pomęczę.
Nowy
szablon, co o nim sądzicie? Może nie jest idealny, ale zrobiłam go
sama, ot co! Na razie będziecie się męczyć z moimi pracami
:D
Przypominam
o subskrycji! Osoby, które chcą być informowane, proszę o
wpisanie się tam!
Dedykacja
dla Legilimencjii!
EDIT: Zrobiłam
drzewo genealogiczne, przedstawiające całe
pokrewieństwo Czarnego Pana z Eireen TU.
[I
okazuje się, że aŁtoreczka wymyśliła nową Gauntównę! Cieszycie się?
My też nie!]
W bohaterach, dodałam zakładkę ,, Postacie wymienione w drzewie
genealogicznym'' Serdecznie zapraszam do obejrzenia :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz